Zamordowałam storczyki.
Znaczy niby nie ja, tylko BlueBoy, ale ponieważ to są/były moje storczyki, a BB jest moim synem, to poczuwam się do współwiny. Powinno mnie tknąć, kiedy nawypuszczały armię korzeni powietrznych, ale złożona depresją i niemocą (bo cholera, toczeń wrócił) oddalałam od siebie konieczność stawienia czoła problemowi. Bo, jak by to ująć, mieliśmy trochę innych. No i w rezultacie zamordowałam te biedne rośliny, a teraz próbuję je reanimować. I niby wiem, że mogę je wyrzucić i po prostu kupić sobie nowe, ale moje wiedźmowe sumienie zatruwają mi wyrzuty i mają rację.
Za oknem piękne słońce, a w mojej łazience: łaźń kaźni. Czy jakoś podobnie. Wstyd mi, jak cholera, więc nie marudzę, tylko klękam na zbyt twardej, jak na aktualne możliwości moich kolan, podłodze i wyciągam zwłoki z doniczek. Masakra. Zgniłe korzenie, zatęchła ziemia. Ale jak to??? Przecież starałam się ich nie utopić???
Nie czuję się Zieloną Wiedźmą. Moje ogrodnicze zdolności siedzą gdzieś w kącie i plują szyderą. No cóż… Powtarzam wszystkim, że trzeba ponosić konsekwencje swoich wyborów i zaniechań, więc przyszła pora na zastosowanie tej mądrości w praktyce. I jak rozgrzebałam te storczyki, to posłałam BlueBoya po następną ziemię. Bo okazało się, że trzeba wymienić we wszystkich. A skoro już miałam łazienkę przypominającą świeżo rozgrzebany grób wampira, to nieopatrzenie poprosiłam dziecko o przyniesienie pozostałych roślin.
To był błąd.
No jasne, żeby był, bo przecież nikt normalny nie rozwala wszystkich doniczek na raz. Albo chociaż czeka z tym do wiosny i odstawia tę bonanzę na zewnątrz. Ale przecież nie ja. Więc następnie Piter pojechał po kolejne worki z ziemią. Do zielistki. Do fikusa. Paprotki. Szlumbergery. I anturium. Po czym okazało się, że w zasadzie szlumbergera i anturium mogą spokojnie siedzieć w ziemi do storczyków.
Po dwóch dniach życia w rezerwacie skrajnie zaniedbanej przyrody, nie mogłam wstać (bo mi stawy poszły), siedzieć (bo nie używane od poprzedniego sezonu mięśnie dostały zakwasów), ani chodzić (kolanka nie są kompatybilne z twardą podłogą). Jasiek posyłał mi nienawistne spojrzenia ile razy wzrok mu zahaczył o moją upieprzoną ziemią wannę i pełną błotnych placków podłogę. Jestem pewna, że Piter po kryjomu umówił mnie do psychiatry…
I ja mam tylko jedno pytanie. Nadzieję, że rośliny przeżyją ten mój zryw troski po dekadzie totalnego zaniedbania też, ale głównie to pytanie.
Jakim cudem Babci Hali wszystko rosło jak dżungla, skoro jej głównym źródłem podłoża do roślin doniczkowych było: „Paweł, weź łopatkę i ukop mi trochę ziemi w parku. Tylko żeby nikt cię nie widział.”.
© 2025, Jo. All rights reserved.