Wszyscy dziś katują te niewinne dynie i upajają się grozą oraz przerażeniem. To ja dla równowagi o czymś innym. Chociaż, czy tak na pewno?
Wiecie, że nie celebruję Halloween. Z bardzo prostego powodu. Tego samego, z którego walentynki obchodzę szeeeerooookiiiim łukiem, a w sylwestra szampana otwieram koło szóstej, do tradycyjnego u nas na zakończenie roku raclette. Nie chcę nikogo obrazić, ale wymienione tu „święta” są po prostu cholernie GŁUPIE.
Zresztą ja jestem Wiedźma i Druidka, i dla mnie osobiście takie konkretne punkty w kalendarium oznaczają coś zupełnie innego, niż bieganie po ulicy z idiotycznymi okrzykami, żarcie do wyrzygu cukierków zamiennie (w wieku dorosłym) z rzyganiem po nadmiernej ilości spożytego piwa. Podobnie jak z plastikowymi walentynkami, zrobiło się z tego prymitywne, marketingowe święto, nie mające nic wspólnego z początkowymi założeniami. A ja jednak jestem tradycjonalistką i bardziej pociąga mnie aspekt duchowy. No patrzcie, jak w tym przypadku rozmywa się granica 😀
Dlatego spokojnie ignoruję ten cały halołinowy szajs, zachwycam się cudownymi zdjęciami koleżanek z alternatywnej rzeczywistości, podziwiam kunszt Mistrza Q i… przygotowuję dyniową kolację. Bo jednak dzieci i ta upiorna socjalizacja szkolna sprawiły, że tak w ogóle nie dało się tego tematu uniknąć. Tylko postanowiłam realizować go po mojemu.
Na ogół zaczynaliśmy od zupy dyniowej. Uwielbiamy korzenną zupę krem z dyni, z dodatkiem curry. Niestety curry musi być z Marks&Spencer i od kiedy wynieśli się w Polski mamy pewien problem logistyczny. W ogóle coraz częściej dochodzę do wniosku (a generalnie to chyba od dzieciństwa), że ktoś tu strzelił totalną pomyłkę i powinnam mieszkać w Yorku. Albo gdzieś tam. Raczej nie w Londynie, bo ja nie lubię wielkich miast. Jestem z natury prowincjuszką.
To zupa krem. Albo ta druga z podsmażoną szałwią i parmezanem. O, cholera! Przecież miałam robić tę drugą… oraz gnocchi i spaghetti… No strasznie się rozkleiłam życiowo, brak mi słów… To niech dzisiaj będzie chociaż risotto. Ge-nial-ne risotto mojego szwagra, ze skwareczkami i parmezanem. Nawet te skwareczki ujdą w sensie Kuby żołądka. Potem mamy dwie tarty dyniowe: jedną klasyczną, wg kuchni francuskiej Le Cordon Bleu oraz drugą: rozwodową tartę dyniową z serialu Friends. Obie są boskie, zwłaszcza z bitą śmietaną. Tę z Przyjaciół robiliśmy kilka dni temu, więc dzisiaj lecimy francuszczyzną. I na tym się nasza dzisiejsza uczta skończy, ale już wpisuję w kalendarz pieczoną dynię z pekanem i serem (bo wymyśliłam, że można by do niej dodać pieczonego kurczaka i chcę to sprawdzić, zanim zapomnę, że miałam taki pomysł), i te kluski, kopytka i tagliatelle.
Ale ja znowu jadę Beniowskim… Wybaczcie. Mój ojciec powiedziałby, że to efekt mojej choroby… Może i coś w tym jest? Człowiek siedzi w domu, zdycha nieskutecznie, to mu się różne myśli pchają do głowy… A że mąż zajęty tym nowym projektem, to nie ma czasu nawet pomyśleć o jakimś skutecznym dobiciu… Zresztą z okazji Halloween postanowiłam być dla niego upiornie miła. I zastanawiałam się, w jakim stopniu go to przerazi. Bo przecież każdy przytomny mąż byłby przerażony, jeśli żona nagle o nic by się nie czepiała i była taka podejrzanie do rany przyłóż, prawda? A Piter nic! Chyba nawet nie zauważył, bo lata po domu z obłędem w oczach, mamrocząc pod nosem, że mu się nie zgadzają tabelki w exelu… To ja już nie będę biedaka dobijać. Bo wyszłoby jak w tym przedstawieniu, na którym byliśmy w niedzielę…
Otóż w niedzielę pojechaliśmy do Zielonki na przedstawienie Teatru Loża „Koniec świata”, wg Aleksandra hrabiego Fredry. Z grubsza było o świecie na opak, w którym kobiety przejęły władzę, skazując swoich mężów na bezwzględne posłuszeństwo, zajmowanie się garami, domem i dziećmi oraz… noszenie kiecek. Bardzo niepoprawny politycznie w tamtych czasach temat nabrał obecnie dodatkowej niepoprawności, bo wtedy: szydzono z pretensji kobiet do rządzenia, a teraz: za to samo szydzenie z kobiet można by wpaść w prawdziwe tarapaty. W każdym razie przewrotnie Fredro najpierw wyśmiewa, potem wyjaśnia, a nią koniec udziela ojcowskiej rady, jak w przyszłości uniknąć kłopotów. Bawiliśmy się świetnie, zapominając, że jest to przedstawienie amatorskie. I zachwycając się takimi lokalnymi inicjatywami – bo teatr amatorski, sala widowiskowa w ośrodku sportowym przy szkole, ale i zapowiedzianych kilka kolejnych imprez, w rodzaju konkursu szopek!
Nigdy w takich wydarzeniach nie braliśmy udziału (poza chłopaków szkołami) i pewnie tu też nie przyszłoby nam do głowy jechać, gdyby nie to, że jedną z ról grała asystentka Jakuba! Kolejny PLUS do dopisania na liście zasług Dominiki 🙂
Ale ten Halloween wychodzi nam zbyt sielankowo chyba. To na koniec wrzucę takiego niusa: zalało nam dom. Najprawdopodobniej woda leci przed taras na górze. Ten, który za ciężkie pieniądze remontowaliśmy rok temu, bo przeciekał i z zewnętrznej ściany odpadał tynk. Tym razem mamy purchle na Kuby suficie i kontrastowo zalane ściany na parterze. Nikt nie wie, którędy woda leci, omijając resztę domu. Czekamy na Żenię, który nam ten taras ratował. Może coś wymyśli? Natomiast nasze finanse właśnie przestały istnieć, szczególnie po tym, jak Piter po zapłaceniu rachunków i rat kredytów stwierdził, że mamy puste konto.
No i ja bardzo jestem ciekawa, jak nam pójdą w tym roku Święta…
© 2023, Jo. All rights reserved.