Pakowanie

Skoro jesteśmy przy rzeczach, za którymi nie przepadam, a także wspominamy o majówce, to wypadałoby coś powiedzieć o pakowaniu. Bo ja pakowania nie lubię prawie tak, jak pikników. Być może dlatego, że zawsze na mnie spada spakowanie rodziny na wyjazdy, a jak raz zaproponowałam mężowi, żeby sam zapakował przynajmniej swoją walizkę, to się śmiertelnie obraził.

Między innymi dlatego, od jakiegoś czasu ćwiczę z BlueBoyem pakowanie, żeby się chłopak nauczył. Bo naprawdę jak można być takim kaleką życiowym… Nie jest najgorzej, chociaż robienie listy i potem postępowanie zgodnie z nią, czasami przekracza jego możliwości i moją wytrzymałość. Ale podobno kropla drąży skałę, więc kto wie…

Pakowanie na dowolny wyjazd zawsze wygląda tak samo: jak już odrobię pańszczyznę, nie mam siły sensownie spakować swojego bagażu i nigdy, ale to nigdy przez ostatnie dwadzieścia parę lat nie miałam na wakacjach dokładnie tego, czego potrzebowałam. Ale prawda jest taka, że po skompletowaniu Jakuba garderoby, brakuje mi siły i chęci na cokolwiek.

Bo Jakub, proszę państwa, w zasadzie potrzebuje poza domem całego swojego pokoju. Poza tym niechętnie godzi się (i tu osiągam maestrię w używaniu eufemizmów) na zakładanie krótkiego rękawa do długich spodni, więc trzeba mu zabierać podwójne komplety wszystkiego. Chyba, że się jedzie w tropiki, to wtedy nie. Ale nam się dotychczas tropiki nie zdarzyły, natomiast zimny i deszczowy tydzień w Toskanii, w pełni sezonu, owszem. Jak również śnieg we wrześniu w górach, albo nieziemski upał w Veneto w październiku i natychmiast po nim przymrozki w Piemoncie. I trzeba być na to wszystko przygotowanym, nie zabierając za dużo bagażu, bo po pakowaniu do naszego nieodżałowanej pamięci Grand Voyagera pontonu, bolesławca na bomboniery i leżaków plażowych, Piter odmawia współpracy.

To znaczy on i tak jest geniuszem pakowania samochodu, ale w mikrozakresie walizek i toreb zostawia mnie na pastwę losu.

Więc każdy wyjazd oznacza dla mnie walkę z ubraniami i upychanie ich w różnych konfiguracjach do bagaży, bo absolutnie odrzucam opcję: „Jak czegoś zabraknie, to sobie po prostu kupicie na miejscu.”. No way. Naprawdę nie widzę sensu w kupowaniu na wyjeździe bluzy, jeśli dwie wiszą w szafie.

No chyba, że nie wiszą. Bo o ile chłopaki przeżyliby miesiąc bez prania, tak ja po prostu mam mało ubrań i jeśli kilka dni przed wyjazdem spakuję walizkę, to potem nie będę miała w czym chodzić. Jeszcze pół biedy, jak po domu, ale jeżeli trzeba by jakoś do ludzi, to robi się nieciekawie…

No i ja siedzę przygnieciona tym wszystkim, i czuję taką ołowianą odpowiedzialność, a przecież ciuchy to dopiero początek horroru, bo za chwilę dojdą te wszystkie ładowarki, dylematy: szczoteczki elektryczne czy plastikowe, które filmy na drogę dla Paniczów, lodówka czy wystarczy torba termiczna, dlaczego znowu nie ma saszetek do herbaty i cholera jasna ja nie wiem, które buty zabrać. I przychodzi Jakub, dość spokojnie informując, że nie ma kredek, gumki i flamastrów na wyjazd, zeszyt też wolałby nówkę i ktoś mu zarąbał temperówkę. I kiedy ja już macham na to ręką, bo nie mam siły, ten odczekuje chwilę i potem rąbie prosto w oczy:

A, i skończył mi się zeszyt do akwareli.

© 2024, Jo. All rights reserved.

2 Comments

Add Yours

Leave a Reply