Opowiem wam, jak wygląda u nas taki zwykły dzień. Nie powiem „normalny”, bo to by pewnie zahaczało o nieadekwatne użycie tego słowa, ale taki… pierwszy z brzegu… powiedzmy: wczorajszy.
Jestem w tym tygodniu na szczególnym zwolnieniu. [HA! MAMY CIĘ! Czyli to nie będzie taki pierwszy z brzegu, co?!]
Doktor, jak mnie w poniedziałek zobaczył, zmartwił się i obłożył zaleceniami. Pewnie ten niepokojący go stan miał coś wspólnego z horrorem ostatniego weekendu, ale nie będziemy się cofać tak daleko z opowieścią. W każdym razie żelazne przykazanie na ten tydzień brzmiało: Odizolować się, od wszystkiego, odpoczywać, dbać o siebie. No to dbałam. Niestety organizm odreagowywał, więc ostatnią noc miałam taką względną i rano nie mogłam się doprowadzić do stanu używania. Jakiegokolwiek. Z kolei Piter pojechał o świcie zrobić niezbędne zakupy, zlecając BlueBoyowi nastawienie zegarka, w celu zwleczenia się z łóżka i wyjścia z psem.
Możecie zapytać: „Skąd ten pośpiech? Przecież można wyjść z psem pół godziny później. Albo później pojechać po śliwki.”. Niby tak, ale niekoniecznie. Bo Piter od rana zaczynał maraton on-line, chłopaki szli do kina, a ja miałam akupunkturę.
Praca Pitera jest oczywista, więc nie będę rozwijać. Dorzucę jedynie, że rozpoczyna nowy projekt, więc ma urwanie wszystkiego i z trudem wyskakuje ze swojego pokoju do toalety. Kino chłopaków jest nieco ciekawsze. Tym razem wybierali się z trójkę, z Kuby asystentką, na (nieco dyskusyjną w mojej ocenie) godzinę dziesiątą trzydzieści.
Jak już wspomniałam: rano byłam nieprzytomna, a Piter poza domem. I nikt nie zauważył odpowiednio wcześnie, że Kuba kaszle. A poranny kaszel u Jakuba oznacza na ogół problem ze zgagą. Bo mimo usilnych starań nadal walczymy z tym problemem. Poranna zgaga oznacza zaś, że Kuba nie będzie mógł zjeść śniadania. I będzie rozdrażniony – każdy by był. Chyba, że dostanie tabletkę, tak z godzinę przed jedzeniem, żeby mu się uspokoił układ pokarmowy. No ale ja jestem nieprzytomna, Piter na zakupach, a BB z psem na spacerze. A Jakub sam nie wpadnie na to, żeby iść po tabletkę, zresztą może i lepiej.
Załapałam co się dzieje, kiedy mój mąż zaczął szykować śniadanie. Łatwo sobie wyobrazić, co było dalej. Kuba się dusi, będący w trybie 'za kwadrans mam pierwszego calla’ Piter się wścieka, a ja nadal nie ogarniam rzeczywistości. I wtedy przychodzi wiadomość od Dominiki, że będzie na styk, bo utknęła w korku.
Nie wiem, jak wy, ale ja już mam dosyć, a jest dopiero wpół do dziewiątej.
Wreszcie mój mózg ruszył. A wraz z nim galopem zaczęły się układać elementy puzzla.
Kuba zgodził się zjeść bajgla z masłem i wypić kakao. Bo przecież nie mógł wyjść z domu na kilka godzin bez śniadania. Jak ja to tak piszę, to wydaje się, że co za problem. W rzeczywistości chyba trudno byłoby wam sobie wyobrazić, jak wygląda próba negocjacji z nienegocjującym autystą, więc po prostu przyjmijcie na słowo. Nikomu kawa nie była już potrzebna.
BB zrobił bratu śniadanie i powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy, co jest bohaterstwem, za które będę musiała mu się jakoś odwdzięczyć i na samą myśl o tym mam ciarki.
Piter odkrył (możliwe, że pod naciskiem), że da radę między callami podrzucić towarzystwo na przystanek, w związku z czym zdążą złapać autobus, Kuba się nie będzie musiał spieszyć, więc się dodatkowo nie zdenerwuje i może uda się uratować dzień. O ile Dominika zdąży na 9.50.
Zdążyli. Wszyscy. Nawet ja na jedenastą na tę akupunkturę. I wprawdzie po wbiciu dwudziestu dwóch igieł (z czego siedmiu w twarz) padłam na resztę dnia totalnie, ale chłopcy wrócili zadowoleni („Ten film, na który mnie zmusiłaś, żebym z nimi poszedł, był całkiem zabawny.”), poprawiając po drodze kino McDonaldsem (i Kubie nic po nim nie było) oraz przynosząc bardzo obiecujący pomysł na niedzielę.
PS.
Podziwiam Pitera za zdolność rozumienia, co przez telefon mówią pracujący przy projekcie Grecy, Hindusi, Hiszpanie i Niemcy. Przez chwilę tego słuchałam w samochodzie i mózg sam mi się wyłączał w ramach self-preservation.
© 2023, Jo. All rights reserved.