Wprawdzie „Wańka” jest obecnie niepoprawne politycznie, ale nie moja wina, że Leopold się nie rymuje. Więc sorry.
Od czasu do czasu jakaś życzliwa osoba próbuje mnie naprostować życiowo i rzuca tekstem: „Może byś przestała wreszcie jeździć po swoich rodzicach i zajęła się własnym życiem, co?”. To ja może wyjaśnię.
Od dwudziestu paru lat (a jakby się uparł, to trzydziestu pięciu (54-19=35), zajmuję się swoim życiem. W większość tego czasu głównie związanym z posiadaniem dwóch autystycznych synów, ale niech będzie, że własnym – w sensie, że nie rodziców. I uważam, że odwalam kawał gigantycznej roboty, wyczerpującej cholernie i dającej rezultaty jedynie w części satysfakcjonujące restinpisowo.
Przez większość tego czasu nie miałam żadnego wsparcia ze strony rodziców: ani takiej normalnej pomocy „zostanę ci z dziećmi, żebyś zrobiła spokojnie zakupy”, ani „podrzuć ich do mnie na weekend i idźcie gdzieś sobie sami z Piterem”, ani chociaż „napiszę ci odwołanie od orzeczenia” czy „przyjedźcie do mnie w sobotę, to pomyślimy, co zrobić, żeby Janek nie został bez ubezpieczenia zdrowotnego po zakończeniu szkoły”.
Zamiast tego przez cały czas słyszałam pretensje i uwagi, podważano i kwestionowano to, co mówię o trudnościach życia z niepełnosprawnymi dziećmi, żądano angażowania się w sprawy rodzinne, krytykowano brak dyspozycyjności, spóźnianie się (bo co to znaczy, że nie dało się wyjść z domu przez godzinę?). Mój ojciec posunął się do zarzutów wprost, że kłamię, a mojego młodszego syna nastawiał przeciwko mnie, mówiąc żeby mi nie wierzył, bo ja nie mam kompetencji wychowawczych.
Od moich dzieci rodzina się dystansowała (i nadal to robi), traktując ich jak kosmitów, których istnienie najlepiej by było przemilczeć.
Przez wiele lat słyszałam uwagi, że powinnam wreszcie iść do jakiejś pracy, albo że jestem na utrzymaniu męża. Taki drobiazg, że odwalam z Jaśkiem całą edukację w trybie specjalnym – nie mając zawodowych kwalifikacji, albo że dzięki mojemu „siedzeniu w domu” Piter może się rozwijać zawodowo (i utrzymywać finansowo rodzinę), jakoś oceniającym umykały. W ich oczach ja się po prostu opierdalałam, narzekając nie wiadomo na co. I wydawałam ciężko zarobione przez mojego biednego męża pieniądze. Nie można było się mną pochwalić, że robię karierę zawodową, albo że pokończyłam ileś tam kierunków studiów.
Pewien zgrzyt pojawił się po mojej książce, za którą najchętniej rodzina by mnie zakopała żywcem w gnojówce, ale która wzbudziła zdumienie i pewnego rodzaju uznanie łamane przez szacunek ze strony znajomych rodziny, którzy z zaskoczeniem odkryli, przez co się od lat przebijam w życiu. No to wtedy trudno było mnie tak otwarcie krytykować, bo nie wypadało wobec „Ależ moi drodzy, nie wiedzieliśmy, że wasza córka jest taką fighterką! Szacun.”.
Powinnam była ich wszystkich kopnąć w dupę. Ale ja – Joasia Serduszko Na Dłoni – miałam misję, żeby scalać rodzinę. No wiecie: ta schiza wdrukowana w dzieciństwie. Więc znosiłam te wszystkie afronty, stałam pod drzwiami, kiedy mi je zatrzaskiwano przed nosem (nie, to nie jest metafora), przyjeżdżałam na każde pstryknięcie, sama sobie radziłam z dziećmi, nic nie mówiłam i wpadałam w coraz większą depresję. Aż pieprznęło. Jak oprzytomniałam i zaczęłam mówić oraz stawać w kontrze, to się okazało, że jestem wredna i niewdzięczna, a także egoistyczna.
I dalej była wańka-wstańka: po kolejnej akcji odcinałam się, mijał czas, dochodziłam do wniosku, że cholera, tak nie można, bo przecież rodzina, wyciągałam rękę na zgodę (chociaż to mnie się oberwało), druga strona zamiast zdobyć się na minimum autorefleksji i wyciągnąć jakiekolwiek konstruktywne wnioski – przyjmowała, że dotarło do mnie, że nie mam racji i przyszłam się pokajać, ja machałam na to ręką i jakiś czas był spokój. Aż do kolejnego numeru, po którym mnie szlag trafiał, zamrażałam kontakt i… da capo al fine.
Kiedy były wyspy spokoju i relacji w miarę do przyjęcia – czytaliście o wyjazdach na wieś, wyjściach do muzeów czy rodzinnych spotkaniach. Kiedy szalała burza – fakt, przyznaję, ulewało mi się. Bo nie jestem robotem, tylko człowiekiem o mocno nadwyrężonej odporności psychiczno-emocjonalnej.
Gdybym miała przyjaciółkę od serca, to bym z nią poszła na wódkę, wypłakała się i nie rzygała w Internecie prywatnymi sprawami, co tak bulwersuje moją siostrę, mamusię i tatusia. Szkoda, że nikt z nich nie rozumie, dlaczego do takich sytuacji dochodzi… No, ale że nie mam z kim pogadać, to sobie gadam z Internetem. Nie ja jedna.
I teraz będzie taki głupi punkt: za każdym razem, kiedy im wszystkim odpuszczałam w imię wyższych wartości, zawsze, ale to zawsze dostawałam po głowie, tym samym, co poprzednio. Ja go bukłaczkiem, a on Wilcze Doły. Przez ponad trzydzieści lat.
Jedyną rozsądną i samozachowawczą decyzją, jaką można w takiej sytuacji podjąć, jest całkowite odcięcie się od osób, które cię niszczą. Powie wam to każdy terapeuta. Jeśli nie jesteś w stanie zmienić postępowania kogoś, kto cię dręczy – zmień swoje podejście do tej relacji. A jeśli nie da się zmienić tego podejścia – wyjdź z relacji. Elementarne. Tylko jeżeli drugą stroną jest tzw najbliższa rodzina – niezwykle trudne. Bo zaczynają się emocjonalne szantaże w rodzaju „przecież to matka/ojciec/rodzeństwo/”.
Głęboko wierzę w to, że człowiek zawsze ma możliwość wyboru. Ale powinien dokonywać go ze świadomością konsekwencji. Możesz się na kimś wyżywać, ale musisz brać pod uwagę, że jego reakcja może ci się nie spodobać. Możesz zerwać kontakt z rodziną, ale zapłacisz za to samotnością. Ty wybierasz. I masz do swoich decyzji prawo. Ale jeśli dokonasz wyboru – bądź konsekwentny i nie użalaj się, że spotkały cię konsekwencje z niego wynikające.
Już kończę.
Bardzo bym chciała pisać o prostych przyjemnościach w życiu. O Marcepanowym Ogrodzie. O Ziemi Przodków. I wakacjach na plaży. Mnie też męczą te drugie wątki. Wracające jak zły sen, bez względu na to, jak bardzo się staram, jak wiele odpuszczam, jak mocno pracuję. To zawsze dotyczy wyłącznie mnie: ja mam się starać, odpuszczać i pracować. Drugiej stronie (czy też drugim stronom) wolno wszystko. Dlatego postanowiłam się od nich odciąć. Mam nadzieję, że skutecznie. Bo w życiu jest tyle pięknych rzeczy, wartych uwagi, czasu i emocji.
Chciałabym, żeby mi się udało.
EDIT oraz POSTSCRIPTUM
Czekam na uwagę o niestosowności publicznego prania brudów. I braku klasy. I ja wam powiem, dlaczego przestałam milczeć i udawać, że jest SUPPER!
Dlatego, że kiedy siedziałam cicho, dawałam sobie radę i udawałam, że jest OK, wszyscy dokoła uważali, że jest OK. I wyrażali dezaprobatę dla mojego zmęczenia, nieszukania pracy oraz braku wyrozumiałości dla rodziny (oraz męża). I ja zaczęłam pisać o tej drugiej, trudnej stronie życia, żeby wyjaśnić, jak jest naprawdę. Że nie mam wsparcia. Że mąż jest cholernie trudny. Że dzieci anielsko wychodzą jedynie na zdjęciach. To był mój gest rozpaczy, wołanie: „Ja naprawdę jestem dzielna, nie wiecie, co tu się dzieje!”.
I część osób zrozumiała sytuację. Część nie przyjęła do wiadomości. A część nadal uważa, że nie wolno mi publicznie mówić o rzeczach, które powinnam z klasą zamieść pod dywan.
Trzeba z godnością i zaciśniętymi zębami znosić przeciwności losu i udawać, że wszystko jest OK. Inaczej będą tobą gardzić, a i tak nie przyjmą do wiadomości, jak wyglądają realia. Zauważyliście, że na ogół społeczeństwo woli wtórnie wiktymizować ofiarę, niż opowiedzieć się przeciwko dręczycielom?
© 2023, Jo. All rights reserved.