W drodze powrotnej

Mam nadzieję, że szczęśliwie wracacie z wakacji. Nasze skończyły się prawie trzy miesiące temu, więc zdążyliśmy ochłonąć po atrakcjach, jakie spotkały nas w drodze powrotnej i mogę wam spokojnie, a nawet ze śmiechem, o nich opowiedzieć.

Ten tydzień nad morzem był dość krótki. Jak na wakacje. Oczywiście cieszyłam się z niego, bo cudem się udał, ale przyznacie, że jeśli podróż zajmuje dwa dni w jedną stronę, to sześć dni na miejscu szału nie robi. Wydłużenie urlopu o wizytę u Key nie wchodziło w grę, ale tydzień po naszym powrocie był bożociałowy, mój mąż i tak wziął wolne dni, więc zaczęłam myśleć o… Weronie. Bo po drodze, no i WERONA, rozumiecie? Miasto szczególnie mi bliskie (chociaż bez mojej siostry jest nie do końca tą Weroną, o którą chodzi).

Niestety w Agri nie mieli wolnych miejsc. Dzień później tak, ale nie w dniu naszego wyjazdu z Casti. A wiadomo: żadna inna miejscówka nie wchodzi w grę, bo to już nie jest TO. Z wielkim bólem serca postanowiliśmy tylko zahaczyć o Weronę, kupić w Gironda rzeczy na kolację, zacisnąć zęby i pójść do Mc Donaldsa, żeby Kubie sprawić przyjemność i na koniec pocieszyć swoje nadwyrężone morale w La Romana.

Dojechaliśmy na miejsce akurat w porze obiadowej. I nawet, co jest wyjątkowym cudem, na parkingu koło S. Stefano było wolne miejsce. Wysiedliśmy z samochodu i ruszyłam z chłopakami w stronę Ponte Pietra, a mój mąż poszedł zapłacić za parking. Idziemy, gapimy się na Adygę i ogromne kwiaty magnolii – jego nie ma. Robimy sobie zdjęcia na tle malowniczych widoczków – jego nie ma. Dzwonię. Parkometr nie działa i chyba zeżarł mu kartę. No ale po co na każdym jest info o płaceniu przez aplikację, prawda?

Kuba zaczyna się denerwować, BB nie do końca ułatwia sytuację, tamten utknął przy niedziałającym parkomacie, przy jedynym wolnym miejscu parkingowym w okolicy. Nagle, niemal tuż przede mną, wyjeżdża samochód. I ja tego nigdy nie robię, ale jestem tak zdesperowana, że po prostu staję na tym miejscu, wyciągam (międzynarodową) legitymację osoby niepełnosprawnej Jakuba i dzwonię do Pitera, żeby NATYCHMIAST tu podjechał. Nie było takiej siły, która by mnie z tej wolnej miejscówki ruszyła. Nawet gdyby to była policja – musieliby mnie wynieść.

Swoją drogą – ta opcja jest bardzo mało prawdopodobna. We Włoszech wszędzie spotykaliśmy się z wielką empatią. Tam po prostu ludzie niepełnosprawni są obecni w przestrzeni publicznej. I to normalne, że potrzebują wsparcia. Więc gdyby ktoś miał zastrzeżenia odnośnie blokowania przeze mnie wolnego miejsca parkingowego, to najprawdopodobniej po ujrzeniu legitymacji osoby niepełnosprawnej nie tylko odjechałby dalej, ale jeszcze posłał mi pełen współczucia uśmiech. No chyba, że trafilibyśmy na rodaka.

Salumeria La Gironda to najlepsze miejsce w Weronie na piknikowe zakupy, a my właśnie potrzebowaliśmy czegoś na kolację (bo w hotelu, w którym się zatrzymujemy nie ma restauracji – w najbliższej okolicy też nie). Trochę wędlin i serów, kawałek bagietki i coś do picia. Mieliśmy ze sobą jakieś ciasteczka i herbatę, więc niczego więcej nie trzeba. Po zakupach postanowiliśmy się rozdzielić: ja z chłopakami miałam iść w kierunku MD, a Piter w tym czasie ulokowałby nasze zakupy w samochodowej lodówce i objechał miasto dokoła, znajdując (HA HA HA) parking po drugiej stronie. Bo stara Werona, otoczona zakolami Adygi, jest taka trochę jakby okrągła. I MD oraz lodziarnia są po drugiej stronie tego koła, w odniesieniu do Ponte Pietra i Girondy. No i można by oczywiście do nich wrócić, ale czekała nas dalsza podróż i chcieliśmy zaoszczędzić trochę czasu.

Jezu, ja tam muszę pojechać na tydzień. Tylko jak ściągnąć tam na ten tydzień moją siostrę???

Szliśmy trasą, którą szłam z Key, pierwszy raz, w 1991 roku. No oczywiście się rozkleiłam i włączył mi się film wspomnieniowy z tamtych lat. I wtedy utknęliśmy w takim tłumie na via Mazzini, że natychmiast musiałam się przestawić w tryb „nie zgubić chłopaków i przebić się przez tę ciżbę”. Na marginesie: nie wiem, czy pamiętacie moją relację sprzed kilku lat, z czasów późnej pandemii, kiedy dziki tłum blokował tę najpopularniejszą weroneską ulicę, oczywiście bez maseczek, a my przemykaliśmy tyłami, błogosławiąc moją znajomość miasta? To chyba wtedy była cała historia z Disney Store…

Do MD dotarliśmy prawie jednocześnie: my – przebijając się przez centro oraz Piter – objeżdżając miasto i (TAD-DAM!) znajdując miejsce na podziemnym parkingu Arena.

Widać, że Kuba szczęśliwy, prawda? Zatem spuśćmy zasłonę milczenia na ten wstydliwy epizod i idźmy dalej.

Gelateria La Romana to nasz stały punkt w Weronie i najlepsze lody w tym mieście. I naprawdę jeśli coś może choć trochę pocieszyć mnie po nieudanej próbie przenocowania na Torricelle, to właśnie wizyta u nich.


Pożegnaliśmy Weronę, a kilka godzin później żegnaliśmy Italię, pamiętając, żeby na ostatnim Autogrill przed granicą zadzwonić do Oekotel Kalsdorf bei Graz z potwierdzeniem przyjazdu. Bo u nich jest taki wymóg, żeby do szesnastej potwierdzić obecność, inaczej zdejmują rezerwację. I nam się to kiedyś zdarzyło, że Piter się spóźnił z potwierdzeniem i kiedy zadzwonił okazało się, że nasza rezerwacja została anulowana. Akurat wracaliśmy z Kubą po szyciu ucha pod narkozą i całą nocą spędzoną w szpitalu we Florencji oraz moją kuzynką, która doprowadzała nas do szału. Ja nie spałam od trzydziestu sześciu godzin, Kuba leciał przez ręce, BB siedział wystraszony, a ona nam urozmaicała podróż, po tygodniu urozmaicania wakacji. Nie myślcie sobie.

No więc dzwonimy, potwierdzamy i niby wszystko jest OK. Tylko pani recepcjonistka mówi, że… musimy dojechać przed dziewiątą. Bo o dziewiątej ona wszystko zamyka i idzie do domu.

Tu małe wyjaśnienie: sieć Oekotel to taki B&B. Masz nocleg i śniadanie, bez restauracji. Recepcja jest czynna do 21.00 – po tym czasie wejść można jedynie za pomocą karty. Jeśli nie dotrzesz na czas – mogą ci zostawić klucz w blueboxie na hasło. Wielokrotnie z tej metody korzystaliśmy, bo dojeżdżaliśmy o bardzo różnych godzinach. A zatrzymujemy się u nich odkąd Oekotel w Kalsdorf istnieje, czyli jakieś 19 lat, po dwa razy w roku.

Zatem Piter na luzie rzuca, że OK, ale jeśli byśmy nie dojechali, to bluebox. A pani na to „no fucking way”.

No może nie dosłownie, ale tak bym streściła trzy kolejne rozmowy telefoniczne.

Dlaczego nie? Bo nie ma takiej możliwości. Bo uciekniemy i nie zapłacimy. Bo nie wiadomo co.

Zamurowało nas. A zamurowanie na autostradzie w górach nie jest najlepszą koncepcją.

Nie pomagały argumenty, że: chwila moment, od 19 lat tak robimy, macie wszystkie nasze dane w systemie, tydzień temu płaciliśmy kartą, więc nawet macie dane naszej karty! A poza tym zatrzymujemy się na dwie doby, zatem raczej mało prawdopodobne, abyśmy uciekli jutro rano nie płacąc!!!

Podczas kolejnej rozmowy pani zażyczyła sobie dane do karty, bo „tamta w systemie jest nieaktualna”, więc Piter zażyczył sobie konsultacji z menadżerem. Chwilę potem odebraliśmy kolejny telefon z pytaniem: „Jaki pan chce podać kod do blueboxa?”.


Myślicie, że to koniec atrakcji? No prawie. Jeszcze mieliśmy zamknięty tunel na autostradzie. ZANIM pani poprosiła o kod bo blueboxa. Na szczęście otworzyli nam ten tunel zanim Kuba zdążył się zdenerwować, ale odliczaliśmy minuty ze ściśniętym gardłem, bo nie wiadomo było dlaczego ten tunel zamknęli, ani na jak długo, a wiadomo: z autostrady nie można sobie zjechać w polne drogi.

Następnego dnia okazało się, że nie ma śniadania. Bo wczorajsza recepcjonistka zabrała klucze i poranna zmiana nie ma dostępu do kuchni i jadalni. Dostaliśmy voucher na kawę na stacji benzynowej i wieże bułki przywiezione przez dostawcę.

Mieliśmy te wędliny i sery, a nawet dziwnym trafem zabrane z Casti masło i otwarty dżem, więc zrobiliśmy sobie prawdziwie hotelowe śniadanie 😀 Tylko Piter musiał zadowolić się herbatą (którą wraz z miniczajnikiem zawsze wozimy ze sobą). Ale na kawę i tak wybieraliśmy się do Grazu.

Co do opłaty za hotel, to kiedy już otworzyli recepcję, wystąpił jakiś problem z terminalem, więc mój mąż ze trzy razy robił podejście pod uregulowanie rachunku. A kiedy wreszcie mu się udało, myśleliśmy że umrzemy ze śmiechu wspominając zastrzeżenia recepcjonistki z poprzedniego dnia. Mówcie, co chcecie, ale bardzo dziwna sytuacja…

© 2023, Jo. All rights reserved.

6 Comments

Add Yours
  1. 1
    dasiagallery

    Super tak z dystansu. I pięknie. Ja jestem dopiero tydzień w domu. Ale na szczęście miałam tylko przygody związane z moją ślamazarnością i trudnością w ocenie sytuacji w danym momencie. Organizacyjnie, to chłopaki wszystko załatwiali, ja ograniczałam się dostosowania się do warunków i detoksu internetowego…
    Pozdrawiam serdecznie z domu, chłopaków trzech też 💖😍💋

    • 2
      Jo

      Oj chciałabym, żeby ktoś za mnie poogarniał. Cokolwiek w sumie.

      Odpozdrawiamy, również Jazza i Ciptaszki. Oraz, rzecz jasna, Kapitana!

  2. 3
    Quackie

    Pocieszę(?) Cię – takie rzeczy zdarzają się również rodzinom z neurotypowymi dziećmi. Do dzisiaj pamiętam, jak poratowałem kartą kredytową rodzinę małżonki w zautomatyzowanym hotelu/ motelu we Francji (bo ich kart system z jakiegoś niejasnego powodu nie przyjmował).

    Ale natłok takich sytuacji podczas jednego wyjazdu [myśli Quackie z niechętnym podziwem] to jest doprawdy osiągnięcie. Oby jak najmniej takich.

  3. 5
    Janek

    Fajnie było pojechać na chwilę do Werony. Następnym razem jedziemy tam na tydzień i próbujemy namówić ciocię do dołączenia do nas z kuzynami czy bez. (Wolałbym z kuzynami też).

    • 6
      Jo

      Też bym wolała z kuzynami 🙂 Bo WY zostaniecie z Tatą na basenie, a ja z Sister będziemy się szlajać po mieście 😛

Leave a Reply