Obiecuję, że nie będę zadręczać was zdjęciami każdej kładzionej cegły, ale dziś – ten jeden jedyny raz, wyjątkowo muszę wrzucić relację. Bo to jest taka wiekopomna data, kiedy dreams come true i ja to muszę jakoś uwiecznić.
Czekałam na tę chwilę prawie dwadzieścia lat. I wreszcie nadeszła. Zresztą sami popatrzcie:
Cała historia Ziemi Przodków jest pełna niespodziewanych zwrotów akcji. Wiele lat temu zupełnym przypadkiem okazało się, że mój Teść jest współwłaścicielem gospodarstwa po swoim ojcu. Okazało się w dość burzliwy sposób i było początkiem sporych rodzinnych niesnasek, a ostatecznie skończyło pewnymi uregulowaniami, w wyniku których Piter wraz z bratem zostali właścicielami kawałka ziemi po dziadku.
Mieliśmy urządzić sobie na tym Pitera kawałku letnisko. Bo przy naszych synach rozpaczliwie potrzebowałam miejsca do regenerowania zszarganego zdrowia. Nie wyszło.
Przez kilkanaście lat próbowaliśmy szczęścia gdzie indziej. Bez powodzenia. Aż wreszcie pewnego dnia po prostu wróciliśmy na Ziemię Przodków.
Ogrodziliśmy siatką kawałek pola i przez kolejne trzy lata wpadaliśmy ze trzy razy w roku, żeby popatrzeć jak rosną chwasty. Mnie trafiał szlag, Piter coś tam mamrotał pod nosem o sąsiedzie i wykaszaniu, ale na mamrotaniu się kończyło. Ja przysięgałam, że moja noga więcej tam nie postanie. Piter zarzekał się, że następnym razem nie zawali. Historia nie-budowania domu na wsi z każdym miesiącem nabierała cech dramatu przeplatanego rozpaczą i zahaczającego o pełną zwątpienia depresję. Myślę, że była na dobrej drodze do opowieści o rozwodzie i zrujnowanym życiu rodzinnym.
Dla obserwatorów musiało to wyglądać na klasyczny przykład „rozgrzebali i na tym koniec” i ja im się właściwie nie dziwię.
Aż tu dzisiaj przyjechała koparka i wykopała jakieś rowy. I teraz już wiadomo, że jednak coś się dzieje! Więc jeśli ktoś miał nadzieję, że znowu nam się nie uda, to powinien wymyślać na szybko alternatywną wersję.
© 2022 – 2023, Jo. All rights reserved.