Od wczoraj schodzę na dół i oczom nie wierzę. No jak nie, jak tak. Oczywiście, że po wyjechaniu kozy, odczuliśmy ulgę, spokój oraz zachwyt przestronnością naszego wilanowskiego a.paʁ.tǝ.mɑ̃. Niech wam będzie: maison – jestem szczodra, bo mamy prawie-już-święta i mi się udziela miłość do świata i wyrozumiałość dla ludzi. Chwilowo.
No więc nie dość, że nic nie huczy, to jeszcze człowiek nie musi skakać przez rury przebijające podłogę, ani przeciskać się bokiem, na wdechu, koło zamrażarki. Bajka. Panicze z pomocą Ojca Dyrektora przesunęli wysuniętą na środek bibliotekę i załadowali z powrotem na półki książki z poddasza, a nawet wytarli kurz, tynk i fruwające kulki styropianu (fakt, że po piątej pyskówce…) i umyli podłogi, więc nasz szesnastometrowy salon odzyskał swój potencjał. Może nawet wreszcie pójdę obejrzeć jakiś film albo włączyć muzykę.
A, no bo były te mikołajki przecież. I moi panowie obdarowali mnie DVD Barbie (The Movie), na który nie zdążyłam pójść do kina. Więc teraz mogłabym sobie go wreszcie obejrzeć. W ciszy i spokoju.
Naprawdę nie napisałam ani słowa na temat mojego nowego hobby??? No coś podobnego…
Nie mogłam uwierzyć w to, że ktoś nie zna szmoncesu o kozie. Ani nawet nie kojarzy tego – mocno funkcjonującego w codziennym języku, moim zdaniem, powiedzenia. I tak palnęłam tą kozą, i zderzyłam się ze ścianą.
Nie skomentowałam.
Po drugiej stronie koziego niewypału była pielęgniarka z igłą do pobierania krwi. Wolałam nie ryzykować.
© 2023, Jo. All rights reserved.