Fuszerka

O NDI – deweloperze, który budował nasze osiedle szeregowców, pisałam nie raz, wysyłając przy okazji mało przyjazne myśli w ich kierunku. Sądzę, że wielu sąsiadów rozważało we śnie krwawe zbrodnie, bo to osiedle zostało koncertowo spartolone.

Mieliśmy względne szczęście. Może dlatego, że pierwsi podpisaliśmy z nimi umowę i traktowali nas trochę jak talizman? No wiecie: pierwszy klient… Żartuję tu sobie, ale faktycznie w porównaniu z problemami sąsiadów, nasz dom zbudowany był dość poprawnie. Znajdowaliśmy wprawdzie niespodzianki w postaci niezabezpieczonych przewodów elektrycznych pod cienką warstwą tynku w miejscu prysznica, albo urywające się znienacka kable. Do tej pory żaden elektryk nie odnalazł połączenia od dzwonka do drzwi, a zewnętrznego oświetlenia nie da się otworzyć, żeby wymienić przepaloną żarówkę. Domofon notorycznie dostaje czkawki, albo milknie i nie daje się naprawić – podobnie jak system na osiedlu. To jednak nic w porównaniu z wodą lejącą się po ścianach salonów u sąsiadów, konieczności zrywania dachu zaraz po oddaniu domu do użytkowania, czy wymianie całej instalacji, bo została nieprawidłowo położona, z tanich materiałów i użycie jej groziło porażeniem. U nas tylko nie można korzystać z prysznica w obu łazienkach na raz, ani odkręcać na dole ciepłej wody, kiedy ktoś akurat bierze kąpiel, bo robi mu się bicze lodowe.

Dodam taką ciekawostkę, że z połowie budowy osiedla, deweloper ścisnął drugi etap, przesuwając domy o metr lub dwa, tak, że od siatki zostały przepisowe cztery metry i sąsiedzi mogą sobie oglądać wzajemnie zawartość talerzy. W ten sposób odsunął osiedle o kilka metrów (chyba z dziesięć) od prowizorycznej ulicy miejskiej. Po co? Nie mamy pojęcia. Myślicie, że ma to jakiś związek z szerszym pasem ziemi, który miasto będzie musiało od niego wykupić budując normalną ulicę? Właśnie.

Jak wiecie: spartolili nam taras na górze. Ten bezsensowny taras na poddaszu, pod którym znajdują się pokoje chłopaków, a jeszcze niżej – garaż i pomieszczenie techniczne. Przez kilka lat lała się po ścianie woda, na co Piter zareagował dopiero po czwartej uwadze ochroniarzy i mojej histerii, że za chwilę tam się pojawi grzyb, a to jest ściana od Kuby pokoju, którego nie wyprowadzimy, żeby robić remont. Elewację naprawiliśmy – oczywiście za własne pieniądze, bo mój mąż stanowczo odmówił sprawdzania polisy ubezpieczeniowej, na dodatek nie biorąc od wykonawcy żadnych rachunków i nie podpisując z nim umowy, co doprowadziło do stanu przedrozwodowego, kiedy okazało się, że remont chyba czegoś nie uwzględnił, bo dwa miesiące po naprawie, zraz po pierwszych deszczach, pojawiły się nowe purchle, a firma przestała odbierać telefony.

Rok później Faretta poleciła nam mieszkającego u nich na dole Żenię. Żenia wprawdzie też faktury nie wystawił, ale mieszka u moich starych, więc jest to jakaś forma gwarancji. Powiedzmy. Przyjechał. Zawyrokował: to nie rynny, to taras. I faktycznie: taras nie miał izolacji i woda spływała między płytkami na ścianę. Kolejne lato spędziliśmy na kuciu, odgruzowywaniu i robieniu na nowo tarasu i balkonu, który był wykonany w ten sam sposób. Kolejne kilkanaście tysięcy. Ja już przestałam liczyć, ale dom na wsi miałby instalacje, a może nawet skończoną łazienkę. Ale mój mąż konsekwentnie odmawiał sprawdzenia, czy tych szkód nie obejmuje nasze ubezpieczenie. A ubezpieczenie mamy takie bardziej, bo wymagane przez bank, z którego mamy kredyt hipoteczny.

Więc kiedy pojawiła się woda na ścianach i purchle na suficie Kuby, Piter wpadł w panikę, że to ten taras znów przecieka, ignorując moje uwagi, że na dole, w kuchni od kilku dni słychać dziwny dźwięk. Dopiero kiedy ze ścian zaczęła kapać woda, a szum był tak głośny, że obudzony w środku nocy nie mógł dłużej twierdzić, że go nie słyszy i poszedł zakręcić główny zawór od wody, zaczął szukać hydraulika. O reszcie pisałam w Awarii, więc przejdę do podsumowania.

Nie, obawiam się, że w moim przypadku przejście do podsumowania od razu, bez tej całej epistoły, nie jest możliwe.

Otóż dziesięć lat temu wykonawca położył wod-kan. I w ścianie między naszą kuchnią, toaletą i pomieszczeniem technicznym znajduje się taki rozgałęziacz. Wybaczcie terminologię, ale się nie znam, chodzi mi o połączenie kilku rurek doprowadzających wodę w różne miejsca. No i jedną z tych rurek wcisnął, ale nie zapiął.

I ta właśnie niezapięta rurka po dziesięciu latach się wysunęła.

Reszta jest historią.

© 2023, Jo. All rights reserved.

8 Comments

Add Yours
  1. 1
    Quackie

    Najgorsze te 10 lat, jakby tak od razu, po paru miesiącach albo nawet roku, to by się przyprowadziło fachowca za chachół i wsadziło mu nos w ten rozgałęźnik. A po 10 latach to szukaj wiatru w polu….

    • 2
      Jo

      Acha. U nas wszystko wyszło po gwarancji. Ale nawet to, co niemal podczas budowy, „naprawiali” tak długo, że minęły wszystkie terminy.

  2. 3
    Marta uk

    Cóż by innego jak nie fuszerka.Strach się bać co jeszcze spieprzone i się czai za rogiem.Cale szczęście ze nie macie gazu.Czy wszędzie teraz te”dewelopery” z bożej łaski tak byle jak budują za bardzo ciężkie pieniądze lub nie kończą i uciekają jak onegdaj pod Niepołomicami Ale ubezpieczalnie to macie dobra ,pewnie za grube składki.

  3. 5
    Jaerk1

    Suszenie ścian to podejrzewam dwa tygodnie pracy nagrzewnicy. Można się wk.. (przeżyłem to we własnym po rozdzczelnieniu instalacji grzewczej)

    • 7
      Quackie

      U nas w jednym biurze wystarczył tydzień, ale to pewnie zależy od nagrzewnicy, no i przez ten tydzień pracowała tam tylko nagrzewnica, biuro było nieczynne :/

      • 8
        Jo

        Nie będę zgadywać, dowiemy się. Tu jest dom, ogrzewanie włączone, kominek co jakiś czas dodatkowo. Lało się około tygodnia.
        Nahważniejsze, że awaria zlikwidowana.

Leave a Reply