
Key: Zabierz do domu!
Jo: Jaśka?
Key: Van Gogha, stupida!
Jo: Ale którego? Bo tam mają sporo…
Key: A weź ze dwa…
Kuba męczył o Amsterdam od ostatniej wizyty w Holandii, czyli od trzech lat. Chciał Amsterdamu i tulipanów. Na tulipany nie zdążyliśmy, ale pomyśleliśmy, że może Amsterdam wystarczy. Naiwnie, bo powinniśmy pamiętać o tym, co się działo w Port Frejus, kiedy spełniając Kuby marzenie o Francji zderzyliśmy się z problemem w postaci włoskich kanałów telewizyjnych.
Jednak Amsterdam miał dodatkowy walor. Było nim Van Gogh Museum. A my Van Gogha uwielbiamy (jeśli nie liczyć tego upiornego puzzla ze słonecznikami, którego nie jesteśmy w stanie ułożyć od ponad dwóch lat). I skoro byliśmy tak blisko, a na dodatek padał deszcz, to pomyśleliśmy, że może by podskoczyć do Amsterdamu?
Dobra, trochę ściemniam, bo bilety do muzeum kupiliśmy ładnych parę tygodni przed wyjazdem. Inaczej się nie da, jeśli chce się mieć pewność, że wejdziemy w dniu, na którym nam zależy. Tak w ogóle to bilety można kupić wyłącznie on-line a liczba wpuszczanych dziennie osób jest ograniczona, co warto mieć na uwadze. Bilet kosztuje 22 euro (studenci płacą 11, do 18 roku życia wchodzi się za darmo, również gratis wchodzą opiekunowie osób niepełnosprawnych,czyli za naszą czwórkę zapłaciliśmy 44 euro), ale warto wydać te pieniądze, żeby choć raz w życiu zobaczyć na własne oczy oryginalne prace Vincenta.
I tu przechodzimy do dość wrażliwej kwestii. A może nawet dwóch.
Van Gogh Alive
Kilka lat temu byliśmy na absolutnie fantastycznej wystawie multimedialnej Van Gogh Alive. Powtórzyliśmy to doświadczenie w 2021 roku na multi-sensorycznej wystawie Van Gogh. Zanurz się w świecie obrazów. I naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego po żadnej nie ma śladu na blogu. Zrobiły na nas ogromne, wręcz metafizyczne wrażenie, po którym nigdy więcej nie śmiałam się ze Słoneczników. Kuba nam odpłynął. My zresztą dość szybko do niego dołączyliśmy w pełnym zachwycie. Obrazy Mistrza uzupełniała idealnie dobrana muzyka i efekty świetlne, a także czytane fragmenty listów Vincenta do Theo – jego brata, przyjaciela i powiernika. Nawet kiedy teraz o tym piszę, wspomnienia nieprawdopodobnej impresji wywołują mi ciarki na plecach, chociaż z wiekiem spada mi poziom życiowej egzaltacji 😉
Po tych wszystkich doznaniach wiadomo było, że musimy obejrzeć prace Van Gogha na żywo. I tu dochodzimy do drugiej problematycznej kwestii…
Muzeum Van Gogha w Amsterdamie
Nazwijcie mnie profanką, ale wyeksponowane w nowoczesnym pawilonie kwitnące wiśnie i chłopi jedzący ziemniaki tracą większość swojej siły oddziaływania. Nie rzucają czaru. Nie uwodzą doskonałością. Wiszą na białych ścianach i ciężko się do nich dopchać przez tłum filmujących wszystko turystów. Brak tej intymnej więzi, jaka tworzy się między Sztuką a jej odbiorcą. Równie dobrze można sobie pooglądać reprodukcje w albumie. Aż się prosi, aby na stałe zagościła w tym miejscu multimedialna wystawa, z którą jeżdżą po świecie. Niestety. Podobno kiedyś tu była, ale widać jedynie czasowo.
Wyjęty z kontekstu Vincent zaskakuje smutną samotnością. Zwłaszcza jeśli zna się Południe Francji. Och, wiem, że on był smutnie samotny, ale zdecydowanie wolę spójność dzieła i otoczenia. Entourage jest dla mnie nierozerwalnie związany z obiektem i zerwanie tej więzi powoduje u mnie dysonans. Oraz ból głowy.
Nie mogę powiedzieć, że Van Gogh nie robi wrażenia. Ale jest ono nikłym cieniem emocji, które przeżywaliśmy w Warszawie. Natomiast wiem, że absolutnie trzeba było tę wystawę i eksponowane w niej obrazy zobaczyć na własne oczy.














Oczywiście nie będę robić fotorelacji ze zwiedzania muzeum. To tylko kilka moich ulubionych obrazków plus parę atrakcji w rodzaju listu do brata, czy królików i palącej papierosa czaszki. Zwiedzanie zaczynamy od sali z autoportretami Vincenta. Namalował ich 38 i myślę, że spokojnie można go uznać za prekursora selfie 😉 Potem obejrzymy obrazy z kolejnych okresów twórczości: od typowo niderlandzkich, ciemnych chłopów jedzących ziemniaki, poprzez sceny z wiejskiego życia, kwitnące sady i fascynację japońszczyzną, aż po słoneczną Prowansję. Nie znajdziemy tu wszystkich znanych obrazów, ale kolekcja muzealna jest satysfakcjonująca: 200 obrazów, 500 rysunków i 700 listów. To największy van goghowski zbiór na świecie.
Co do listów… Znowu się przyczepię, za co z góry przepraszam. Ale mimo że byłam pod ogromnym wrażeniem ich treści (tu myślę o warszawskiej wystawie), to uwiera mnie nieco upublicznienie czegoś, co w zamyśle było prywatną korespondencją. Zresztą podobny dyskomfort odczuwam przy każdej tego typu publikacji. Rozumiem, że to potrzebne dla poznania ich autorów, że uzasadnione kulturowo, ale dla mnie pozostanie wtargnięciem w czyjąś prywatność bez zgody autora.
Sklepik
Tak, na pocieszenie zostały nam zakupy. Takie wiecie: ordynarne zakupy dla turystów.
W muzeum są trzy sklepy, a w drodze do niego jeden duży i kilka straganów. No i jak tam wejdziesz, to po tobie. Znaczy po mnie. Bo ja jestem nieuleczalną gadżeciarą. Byłam dzielna i oparłam się albumom, ale uległam pocztówce z absyntem. Oraz łódkom na morzu, kredkom dla Jakuba, bardzo ładnej puszce z miętówkami, i drugiej – jeszcze ładniejszej, pełnej landrynek, breloczkowi do Pitera kluczy na wieś oraz magnesikowi ze… Słonecznikami. Chwała Bogu nie mieli niczego z Gwiaździstym Niebem, bo bym chyba stamtąd nie wyszła…
No właśnie, motywy były ograniczone do tych, które są w muzeum. Dlatego nie było tego nieba. Ale za to można było słoneczniki kupić na wszystkim. Również na kubkach prosto z… Bolesławca…
Piter odmówił mi parasolki, co zostawiam bez komentarza.

Amsterdam
Może mało taktownie, bo zasługuje na więcej, ale na koniec dwa słowa o Amsterdamie. A właściwie o tym małym kawałku, który zobaczyliśmy w drodze do muzeum.
Potwierdzam: są kanały, łódki, mieszkalne barki i rowery. Mnóstwo rowerów. Niektóre w charakterze wraków. I podobno gdzieś tu Bonda kręcili, co było wystarczającym powodem dla BlueBoya do strzelenia sobie selfie. Na mostku.












Na zdjęciach widać również Jakuba. Wkurzonego, bo go stale gdzieś starzy ciągają, albo zadowolonego, bo dostał nową czapkę z daszkiem. A także anielsko cierpliwą do nas Dasię.
I tym kończymy impresjonistyczną relację z wycieczki do Amsterdamu.
© 2024, Jo. All rights reserved.