
„Maybe God made me a painter for people who aren’t born yet”
Vincent van Gogh
Tajemnica. Tak, to najodpowiedniejsze słowo. Zarówno dla filmu, który wczoraj obejrzeliśmy, jak i dla Vincenta, jego ogromnego talentu i zagadkowej śmierci. I chociaż na żadne z tych pytań nie otrzymamy odpowiedzi, to warto za nimi podążyć. Choćby po to, aby przeżyć artystyczną przygodę.
Kilka lat temu dostałam od Jaśka DVD z wielokrotnie nagradzanym filmem Doroty Kobieli i
Hugh Welchmana Loving Vincent/Twój Vincent. Ten film czekał na półce. Długo. Ale może właśnie tak musiało być. Musiał zaczekać na ten właśnie moment. A on nastąpił wczoraj. I moje wrażenia po seansie da się zmieścić w jednym, wielkim WOW!
Właściwie to WOW! dotyczy wszystkiego: pracy wykonanej nad projektem, efektu, kapitalnie dobranych aktorów oraz wrażenia, jakie wszystko razem robi na widzu. To znaczy na mnie. Bo przecież każdy odbiera inaczej i komuś to może się w ogóle nie podobać. Nam się podobało. I tu przechodzimy do tej drażliwej kwestii, o której wspominałam w relacji z Van Gogh Museum w Amsterdamie: wyekstrahowanie sztuki z jej naturalnego środowiska odbiera jej większość siły oddziaływania na widza. Tu jednak mamy wszystko, co trzeba. Jesteśmy w samym centrum Krainy Słońca. Ogłuszają nas cykady. Niemal rozpływamy się w żarze południa. Wieczorem z ulgą siadamy przy stoliku Café de la Gare. Wciągają nas filmowe poszukiwania Armanda Roulina, ale ich rezultat nie jest najważniejszy. A choć tematem filmu jest zagadka, powiedzmy kryminalna, to o wiele większą tajemnicą okazuje się być jej bohater. Geniusz, czy szaleniec? A może jedno i drugie? Zmagania Armanda z labiryntem zmieniających kierunek poszlak, przypominają mi nieco good yearową ciężkość powietrza, uniemożliwiającą wykonanie jakiegokolwiek sensownego ruchu…
Zanim mnie zganicie za amatorską egzaltację, pozwólcie że przypomnę: to postimpresjonizm. Tu wszystko opiera się na wrażeniach. A te, jak wiadomo, uwielbiają być egzaltowane.
Tak, Vincent był szalony. A film Kobieli i Welchmana romantyzuje van Gogha. Ale przecież nie o autobiografię tu chodzi, tylko o wizerunek. Wizerunek Artysty Geniusza. Człowieka, który uważał się za totalnego przegrywa.
800 obrazów w ciągu 8 lat.
Dorobek na zawsze zapisany w historii.
„To me Van Gogh is the finest painter of them all. Certainly the most popular, great painter of all time. The most beloved, his command of colour most magnificent. He transformed the pain of his tormented life into ecstatic beauty. Pain is easy to portray, but to use your passion and pain to portray the ecstasy and joy and magnificence of our world, no one had ever done it before. Perhaps no one ever will again. To my mind, that strange, wild man who roamed the fields of Provence was not only the world’s greatest artist, but also one of the greatest men who ever lived.”
Chances angielskiej grupy Athlete, które słyszymy w tej scenie, nieodmiennie kojarzą mi się z trailerem mojej głównej wakacyjnej kinowej powrotki: A Good Year, Ridleya Scotta. A to oznacza tylko jedno: trzeba poważnie podejść do planowania przyszłorocznych wakacji…
PS.
Ta scena z Doktora Who jest chyba jedną z nielicznych scen z filmów ever, mającą własny fanklub.
© 2024, Jo. All rights reserved.