Roermond’24

Podróżując z autystą musisz mieć nerwy jak postronki i dobrze wyposażoną apteczkę. Przydałby się również podręczny barek, ale jego zawartość pozostaje w sprzeczności z zawartością apteczki, więc niestety odpada. Zatem nerwy ze stali i zapas leków kardio-astmo-cośtam-logicznych. Ale bywa, że i to nie wystarcza. Nawet jeśli jedziesz tam, gdzie twój autysta chce jechać, i to od paru lat. To znaczy autysta od paru lat męczy, żeby tam pojechać, a ty się zbierasz, niczym sójka za morze i wreszcie ci się udaje.

Teoretycznie mieliśmy wszystko obcykane. I jak zwykle teoria roztrzaskała nam się o praktykę.

To cud, że przy polskich plus trzydziestu w słońcu, zapakowałam długie spodnie, bluzy i kurtki. Bo fakt, że żadne z nas nie sprawdziło prognozy pogody, w ogóle pominę milczeniem. Co tu komentować… W każdym razie gdzieś na wysokości Dortmundu spadł deszcz. Ale nie, że tam kropić zaczęło, czy coś. Lunęło i lało aż do samego Roermond, a temperatura zjechała o jakieś dwadzieścia stopni. W związku z tym deszczem i ograniczoną widocznością, wlekliśmy się niemiłosiernie i to był początek naszych miniwakacyjnych „atrakcji”.

W tym miejscu psychofani zacierają rączki, a reszta je załamuje, pocieszając się, że skoro piszę ten post, to przeżyliśmy i jesteśmy w domu. No to Kleopatro, do dzieła!

Roermond

Deszcz i zimno. Nasz szczwany plan, żeby na moment zatrzymać się za Mostem Teresy, zabrać bagaże i dojść do hotelu mogliśmy sobie wsadzić w buty, bo trzeba było wykopać z bagażnika kurtki oraz zabezpieczyć kilka przenoszonych rzeczy przed deszczem. Tak dla przypomnienia: przed samym hotelem nie wolno się zatrzymywać. Ani nigdzie w pobliżu. Na co nam mało uprzejmie zwróciła jedna pani, kiedy wyjeżdżaliśmy kilka dni później.

Mój spontaniczny post tego wieczoru brzmiał mniej więcej tak: „Leje. Jakieś 20 stopni zimniej. A w pubie, przez który wchodzi się do hotelu, jarają marychę. Zapowiada się zabójczy weekend.”. I wiele się nie myliłam.

Tym razem mieliśmy dwa pokoje, bo kiedy Piter rezerwował noclegi, nie wyświetlał mu się pokój rodzinny, w którym zatrzymaliśmy się poprzednio. Dowiedzieliśmy się później, że trzeba po prostu zadzwonić, bo na portalu nie widać całej oferty. Dokładniej: właśnie tego rodzinnego pokoju. Dwa pokoje były pewnym utrudnieniem, ale – jak się potem okazało – naprawdę bladym z porównaniu z resztą urozmaiceń. Te urozmaicenia można by określić jednym zdaniem: Kuba postanowił, że mu się nie podoba. Wszystko. No może prawie, bo dzikie awantury przerywane były okresami radości, ale właśnie ten melanż wyczerpał nas totalnie i kiedy Madre, trzeciego dnia naszej majówki, zachwycała się moimi stalowymi nerwami, ja właśnie szukałam w Internecie DPS dla Jakuba oraz skutecznej metody popełnienia samobójstwa dla siebie.

Hotel De Pauw znamy i lubimy. Jest położony w samym centrum starej części miasta i wszędzie można dojść dosłownie w pięć minut. W ogóle mieliśmy wrażenie, że Roermond się skurczyło 😉 bo wystarczyły dwa kroki, żeby dojść tam, gdzie chcieliśmy. Z tym, że za dużo tego chodzenia nie było. Bo lał deszcz. Ewentualnie padał. Co Dagmara skwitowała krótkim: „Witajcie w Niderlandach!”.

Nie narzekam, bo poprzednio zwiedziliśmy całe Roermond i zostało nam głównie Cuypershuis (spoiler alert: tym razem też tam nie dotarliśmy). Ale chyba pobiliśmy samych siebie w głupich pomysłach i zaraz wam o tym opowiem.

Outlet

Otóż szukając jakichś atrakcji „w czasie deszczu”, zrobiliśmy sobie dwie wycieczki. O wycieczkach będą oddzielne wpisy, w tym jeden BlueBoya. Ale ponieważ padało, wymyśliliśmy z Piterem, że pójdziemy zobaczyć słynny roermondzki uotlet. Bo (i tu klasyczny facepalm) warszawski outlet jest pod dachem, więc wykoncypowaliśmy sobie, że zakupów nie cierpimy, ale przynajmniej nie będzie nam się lać na głowę, bo jest dach.

Nie było.

Sam outlet jest słynny i przyjeżdżają tu tłumy na zakupy. Takie miasteczko w miasteczku, złożone z samych sklepów i gastronomii. I tutaj mamy ZONK Numer kolejny, bo w deszczu raczej trudno spożywać na ławeczce crepes, frytki albo kiełbaskę. I ktoś się z tego powodu dodatkowo wkurzył (tu mam problem co wyróżnić: dodatkowo czy wkurzył).

Poza walorami estetycznymi (tak, wiem, jadę po bandzie), wycieczka do outletu miała kilka plusów. Pokazała nam, że w niczym nie odbiegamy od tej zachodniej Europy (nawet jesteśmy lepsi, bo u nas outlety są zadaszone), w każdym razie sklepy mamy takie same. Po drugie kupiłam sobie bluzę na wyprzedaży, co uratowało mi życie (bo ja w samych krótkich rękawkach pojechałam przecież). A po trzecie: Jasiek znalazł Dunkin’ Donuts.

Dunkin’ Donuts

To jest takie guilty pleasure BlueBoya… I odkąd wyprowadzili się ostatecznie z Polski, szuka ich w każdym innym kraju, w którym jesteśmy. Chociaż nie – właściwie on ich nie szuka. Same mu w drogę wchodzą. Więc i tym razem był przeszczęśliwy, jak się na nie natknął w Roermond. Na dodatek można było sobie kupić kubek. Domyślacie się dalszego ciągu, prawda?

BBQ’BAR Chill&Grill

Holenderska kuchnia strasznie nas rozczarowała. Ponieważ mieszkaliśmy w hotelu, musieliśmy jadać w restauracjach, a te oferowały z grubsza identyczne, ociekające tłuszczem menu. Akurat dla Jakuba… No i dla mnie też, co tu dużo mówić. Zresztą nikt nie powinien przez tydzień żywić się burgerami, frytkami i fritto misto, nawet jeśli ma zdrowy układ pokarmowy.

Nasze żołądki (bo portfele to raczej wręcz przeciwnie) uratowała urocza knajpa koło katedry, w której byliśmy z Dagmarą trzy lata temu. Owszem były burgery i frytki dla Paniczów, ale doskonałej jakości, a my rzuciliśmy się na krewetki z grilla, szparagi i lokalne piwo.

Pamiętacie, że wspomniałam o awanturach, urządzanych przez naszego starszego syna? Jednym z powodów było jedzenie. I generalnie nikt nie wie, o co dokładnie mu chodziło, bo pieklił się o wszystko, również rzucając talerzami w restauracji, a kulminacją tego pieklenia była scena, w której siedząc nad pięknym burgerem i idealnie usmażonymi fryteczkami w BBQ’BAR, żądał fast foodu, precyzując, że ma na myśli burgera i frytki. Burger i frytki. Nad burgerem i frytkami.

PLUSy i inne okoliczności

Głównym PLUSem tego wyjazdu było spotkanie z Dagmarą. Poza takim szczegółem, że Panicze umarli nam z nudów i potem straszyli, będąc raczej Poltergeistami niż Ghostami. I to są takie sytuacje, w których szczególnie dotkliwie odczuwa się bycie rodzicem niesamodzielnych dzieci. Takich, które trzeba wszędzie ciągnąć ze sobą. Szczególnie, kiedy są dorosłe. Tym bardziej wdzięczna jestem Dasi za wyrozumiałość. Oraz za piękny obraz, który dostaliśmy w prezencie. Mam jedynie nadzieję, że dożyję przedstawionego na nim etapu w życiu…


Drugim PLUSem były nasze wycieczki. I akurat tak się złożyło, że kiedy się na nie wybraliśmy, to przestało padać i nawet świeciło słońce. Nie narzekam, bo dzięki temu nie zmokliśmy jak mokre kury. Że niby jakie inne te kury by miały być, jak nie mokre, skoro padał deszcz? Nooo, kochaaaaani… Wy mnie tu za słówka nie łapcie… Bo po takim upojnym wyjeździe z Jakubem, robilibyście błędy gramatyczne we własnym imieniu i nazwisku! Nas ratuje jedynie wieloletnia zaprawa i nikt nie daje gwarancji, że w stu procentach!

POST SCRIPTUM

Wracaliśmy wykończeni. Pierwszy korek złapał nas kilkadziesiąt kilometrów za granicą niemiecką. Drugi gdzieś koło Berlina. W sumie spędziliśmy w tych korkach jakieś trzy czy cztery godziny. Nie wiem, straciłam rachubę czasu, zaklinając wszelkie moce, żeby Kuba wytrzymał. Bo on dostaje szału w mieście na czerwonym. A po tak upojnym wyjeździe i awanturach o fast food nad burgerem to już zupełnie nie wiadomo było czego się spodziewać.

Wytrzymał. Pękł dopiero przy osiedlu. Piter prawie go wysadził z samochodu dopiero na ostatniej prostej. Do domu dojechaliśmy o pierwszej w nocy i przysięgłam sobie, że ja do Roermond więcej nie pojadę, bo wisi nad nami jakaś klątwa. Poprzednio wracając też staliśmy w gigantycznych korkach, więc coś jest na rzeczy. Moim zdaniem jakieś italskie bóstwo strzela focha i ja osobiście nie zamierzam z nim dyskutować, tylko następnym razem pojadę do Maremmy lub innego Piemontu. SAMA.


Ta majówka okazała się ogromnym wyzwaniem i była nieprawdopodobnie trudna. I nie jestem pewna, czy mamy siły na kolejne. Szczerze mówiąc: ja osobiście nie mam siły na nic.


Tu przeczytacie o naszej poprzedniej wizycie w Roermond:

© 2024, Jo. All rights reserved.

9 Comments

Add Yours
  1. 8
    Piter

    BBQ’BAR Chill&Grill – bardzo fajne miejsce, miła obsługa, dobre piwo i spokojna muzyka w tle. 🙂 Droga powrotna to był koszmar z powodu tych nieszczęsnych korków 🙁. Można powiedzieć – daliśmy radę, ale było ciężko.

Leave a Reply