
– Dasiaaa… Mamy rezerwację w Hotelu Pauw. Jest OK?
– A dlaczego ma nie być?!
– No nie wiem… Jakieś porachunki mafijne? Handel narkotykami? Albo ktoś dźgnął nożem kucharza?
– W ROERMOND???
Zatem zatrzymaliśmy się w położonym w samym centrum miasta
HOTELU EN GRAND CAFÉ DE PAUW**,
z którego nie dość, że wszędzie było blisko, to dodatkowo można było podziwiać taki widok:

Stara część miasta jest wyłączona z ruchu samochodowego. Trzeba zostawić auto na jednym z piętrowych parkingów, co należy uwzględnić pakując bagaże: nie podjedziesz pod hotel, żeby się rozpakować, więc zabierz walizki na kółkach, albo naprawdę lekkie torby.

Wróćmy na chwilę do naszego hotelu. Swego czasu ze względu na pracę sporo czasu spędzałam w hotelach, ale w takim jeszcze nie mieszkałam… Kiedy już udało nam się znaleźć miejsce do parkowania i prowadzeni przez osobliwie wyznaczający trasę GPS, dość okrężną drogą dowlekliśmy się z naszymi bagażami do hotelu, okazało się, że klucze odbieramy od… barmana. Bardzo uprzejmego zresztą. Który z entuzjazmem poprowadził nas do apartamentu rodzinnego, położonego na poddaszu. Takimi oto schodami (do lepszego zobrazowania wymiarów użyjemy BlueBoya):



Schody były prawdziwym wyzwaniem i kiedy się po nich wspięliśmy, nikt nie miał ochoty na zejście na dół. Ale widok z okna zachęcał i ostatecznie nie powstrzymały nas od nocnego powitania Roermond. Poza tym na dole był bar 😉
Przez następne dwa wieczory mogliśmy się przekonać, że życie nocne w tym małym mieście kwitnie. A szczególnie w restauracyjnych ogródkach wzdłuż RoerRiver 😉 Dokładniej: tuż pod naszymi oknami. Ale nie tylko przy stolikach – znaczną atrakcją była impreza na zaparkowanej (Piter mnie zaraz poprawi, że się mówi: „zacumowanej”) przed naszym hotelem łódce. I była w tym wszystkich taka radość życia, którą Holendrzy postanowili odzyskać po COVIDowych restrykcjach, że nawet moje pragnienie ciszy i spokoju wzięło sobie wolne 😀
Wiem, że wszyscy teraz czekają na relację z Nocnego Życia BlueBoya. Voilà!
Rano ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.
KAMIENNY MOST MARII TERESY


Zacznijmy od kamiennego mostu – jednego z najstarszych zabytków w Roermond. Most Marii Teresy, wybudowany w 1348 roku. Przeżył w swoim życiu zniszczenia i odbudowy, a teraz zachwyca – myślę, że nie tylko turystów.
Onze Lieve Vrouwe Munsterkerk
Nie udało nam się wejść do trzynastowiecznego Munsterkerk – pierwotnie kościoła klasztoru cysterek, którego rozbudowy i renowacje zakończyły się dopiero w 1982 roku (!!!). Pospacerowaliśmy zatem wokół kościoła oraz widocznych na ostatnim zdjęciu pozostałości po dawnym klasztorze i pozachwycaliśmy będącym obecnie przestrzenią publiczną herbarium.
W herbarium znajduje się osobliwa rzeźba. Przedstawia ona dwóch rycerzy, kojarzących się nam z Krzyżowcami. Zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia:

Obok Rycerzy znajduje się wyrzeźbione w pniu po umarłym, wiekowym drzewie serce… Z poetyckim hołdem miłości, która niegdyś żywa, pozostała jako wieczne wspomnienie…
Jak to drzewo, którego już nie ma.

Po drugiej stronie kompleksu znajdziemy fontannę poświęconą bohaterskim kobietom z czasów drugiej wojny.

To może jeszcze kilka zdjęć Paniczów? (gościnnie Dagmara i ja)
ULICZKAMI ROERMOND
Po krótkiej przerwie w cieniu i przy sparkling IceTea (to był absolutny przebój tego wyjazdu!) ruszamy na dalszy spacer po Reormond. Uwielbiam takie kameralne miasta, w których wszystko jest uporządkowane i zamknięte w ograniczonej przestrzeni. Bardzo mi się podobały Roermondowe uliczki, wzdłuż których upakowane były typowe holenderskie kamieniczki: z mieszkaniem na górze i sklepami lub kantorkami na parterze. Oczywiście każdej przypisywałam przynależność do handlarzy diamentami, a Dasia sprowadzała mnie na ziemię mówiąc, że raczej ich dawni właściciele handlowali ziołami i przyprawami…
Mówi się, że w tej części miasta na każdym rogu jest jakaś rzeźba. Nam najbardziej podobała się Hiacynta.


Z jednej strony widzimy młodą dziewczynę. Z drugiej: wiedźmę z kotem. Wprawdzie jest to ilustracja do Zwierciadła Catulle Mendèsa i przedstawia próżną Hiacyntę, miotającą się między pięknem a brzydotą, ale gdyby nie znać tej historii, można by ją uznać za uniwersalną metaforę w wielu obszarach… Również tym, dotyczącym nie-wiecznej młodości.
SZCZURZA WIEŻA
Kolejnym punktem na naszej mapie była Szczurza Wieża.
Ratusz i Market
Po centrum Roermond mogłabym chodzić godzinami, ale czasami trzeba usiąść gdzieś na chwilę i coś zjeść. Na przykład terobaki. Ale w ogóle plac przed rauszem, na którym rozstawia się targowisko, skradł mi serce i nie wiem, dlaczego zrobiłam tam tak mało zdjęć…
Jedzenie
Skoro jesteśmy przy jedzeniu…
Śniadania w hotelu były do wypęku… Na ciepło, na zimno, do wyboru, do koloru. Ze względu na pandemię zamiast bufetu była obsługa kelnerska i trzeba było wypełnić formularz, ale wybór i ilość jedzenia absolutnie odpowiadała bufetowej samoobsłudze.
Poza tym Panicze młócili wszędzie burgerasy i frytkasy, my z Dagmarą: terobaki, w sklepach zachwycały mnie gotowe zestawy do przygotowywania posiłków, gazowana Ice Tea i puszki z croissantami, które można sobie upiec w domu (tak w skrócie). A jak zobaczycie na jednym zdjęciu: Dasia zaprowadziła nas do położonej w samym centrum knajpy, w której nie tylko było rewelacyjne jedzenie, ale i świetna obsługa, entuzjastycznie pozująca BlueBoyowi do zdjęć.
Katedra św. Krzysztofa
Przeżyliśmy tu chwilę grozy, kiedy Kuba odkrył, że zginął mu aparat fotograficzny. BlueBoy pognał do restauracji, z której przed chwilą wyszliśmy (tej od burgerów, krewetek i sympatycznych kelnerek) i ten aparat przyniósł! Zdaje się, że zanieśliśmy jakieś okolicznościowe modły dziękczynne, korzystając z obecności w świętym miejscu…
Z wizytą
Nie przyjechalibyśmy do Roermond, gdyby nie Renia i Maradag. Nie zdążyłam spotkać się z Renią. Na szczęście udało się to z Dasią oraz (całkiem niespodziewanie) z Kapitanem, z którym chłopaki (znaczy Piter i… BlueBoy…) ucięli sobie rozmowę.
Już wyjeżdżając zrobiliśmy ostatnią rundkę po mieście. Tym razem w poszukiwaniu skrzynki pocztowej. Ale dzięki temu mogliśmy rzucić okiem na rzekę Rur.



© 2021 – 2023, Jo. All rights reserved.