
Mamy lato. Podobno są wakacje. Tak mówią na mieście.
Właściwie nie widzę różnicy, ale Jakub ostatnio strasznie truł o pain au chocolate… Podejrzewam, że odreagowywał w ten sposób wycieczkę i nawet to rozumiem, ale wytrzymać było ciężko, więc ruszyliśmy na poszukiwanie ciastek z półfrancuskiego ciasta z czekoladą.
Poszukiwania zawiodły nas do Browarów Warszawskich – miejsca, które od dawna jest na naszej liście „do zobaczenia”, ale jakoś się nie złożyło, abyśmy tam dotarli.
Późne śniadanie z croissantami i pain au chocolate w towarzystwie cappuccino najwyraźniej było tym, czego nasz syn potrzebował. I ja zaraz tu wrzucę stosowne zdjęcia, ale nie dajcie się zwieść uwiecznionej na nich sielance…
Było wszystko, czego potrzebowaliśmy. Kupiliśmy nawet kilka sztuk na zapas. Wprawdzie czułam się jakbym była za granicą, bo obsługa wymieniała między sobą uwagi po ukraińsku, a jeden klient przez cały czas dość głośno rozmawiał w tym języku przez telefon, ale powiedzmy, że wpisywało się to w wakacyjny charakter naszej wycieczki. Żeby nie psuć nastroju postanowiliśmy nie zwracać uwagi na niezbyt przyjazną reakcję na pytanie o serwetki czy szklanki. Usiedliśmy z ciastkami przy stoliku czekając na kawę.
Tu Rutyna postanowiła wziąć wolne i ustąpiła miejsca Chaosowi…
Wzięliśmy dla BlueBoya rurkę zamiast szklanki. Nie przewidzieliśmy jednak, że nasz młodszy syn postanowi zamieszać nią lemoniadę w butelce. Gazowaną lemoniadę… W związku z czym za chwilę wszyscy rzuciliśmy się do lemoniadowego gejzera. Na szczęście obok była toaleta, w której BB mógł umyć ręce, a nam udało się jednak dostać szklankę na resztę lemoniady.
Zawołano nas po odbiór cappuccino. Stawiając filiżanki na stole Piter strącił butelkę po lemoniadzie, a próbując ją złapać przechylił stolik i naprawdę w ostatniej chwili zatrzymał zjeżdżające z niego filiżanki z kawą, mocno rozchlapując zawartość. Głównie na stolik, ale oberwało się też (trochę) spodniom Jakuba i moim. No wiocha i bydło w ekskluzywnym bistro.
Nikt nie zareagował.
W ogóle cała obsługa sprawiała wrażenie, jakby była tam za karę i z tego powodu nic kompletnie nie było w stanie wzbudzić jakiegokolwiek jej zainteresowania. Niczym. Nawet kiedy zbieraliśmy ze środka przejścia kawałki szkła.
Może i dobrze, bo kiedy wszystko wskazywało na to, że nastąpiła totalna katastrofa i albo nas wywalą za drzwi, albo spotkamy się przynajmniej z pełnym pogardy spojrzeniem i będziemy mieli totalnie zmarnowany dzień, a kto wie: może i jakieś emocjonalne tąpnięcie Jakuba, a nic się nie wydarzyło – po prostu wybuchnęliśmy śmiechem. I ten śmiech nas uratował. Oraz zobojętnił na potencjalny obciach, jaki właśnie sobie zafundowaliśmy.
Poszliśmy na spacer. Odrestaurowany (a właściwie chyba zrewitalizowany) teren Browarów zamieniono w miejsce wypełnione restauracjami i kawiarniami, z rabatami w stylu preriowym, które zaskakująco dobrze dopełniały postindustrialną architekturę. Można tu przysiąść w kawiarnianym ogródku albo wyciągnąć się na leżaku.
A ponieważ akurat mieliśmy Midsummer Festival, to w jednym z ogródków spotkaliśmy taką niespodziankę: Słowianki w wiankach i tańcach nad ogniskiem, w rytm bardzo celtyckich rytmów 😀
Tak miło minęła nam połowa soboty. Zaczęły się przecież wakacje!
© 2022, Jo. All rights reserved.