
Po ostatnich ulewach parę osób pytało nas, czy jesteśmy cali. Jesteśmy. Nasz dom nie ucierpiał, a my podczas kataklizmu, który dał się we znaki wilanowskiemu pałacowi, byliśmy chwilowo nad morzem. Bałtyckim. Podobno na wczasach.
Ponieważ nikogo nie porwą opisy emocjonalnego rollercoastera Jakuba, który był jak ta pogoda: zmienny i nieprzewidywalny, ani moich perypetii astmatycznych, przejdę od razu do raportu z atrakcji (tych bez cudzysłowu), zaznaczając jednak, że zdjęcie Pitera w Bramie Miłosierdzia zostało zrobione nie bez powodu.
Tym razem zatrzymaliśmy się w Gdańsku, korzystając z uprzejmości Pitera bratanka. Wdzięczni mu jesteśmy, bo inaczej nie ruszylibyśmy się poza Warszawę, a lato w mieście nieco dało nam się we znaki. Zwłaszcza w połączeniu z innymi… urozmaiceniami… życia. Zatem pojechaliśmy do Gdańska i musieliśmy przeżyć zderzenie wyobrażeń Jakuba o wakacjach nad morzem, z… no tym czymś… Jedyne, co mogło (podkreślam: mogło, nie że jakieś panaceum-pewnik) nas uratować przed natychmiastowym pakowaniem się w podróż powrotną, były wycieczki.
Westerplatte
Mieszkaliśmy niedaleko, więc wybór był prosty. Zwłaszcza, że Piter i Janek interesują się II Wojną Światową, a ja nigdy na Westerplatte nie byłam.
I od razu pozwólcie mi na refleksję: przechodząc koło symbolicznych grobów poległych tu dwudziestoparoletnich dzieciaków, nie mogłam zrozumieć tworzenia romantycznej legendy tych, co „czwórkami do nieba szli”. Wojna jest złem. Koniec tematu.







Muzeum Bursztynu
Skorzystaliśmy z dnia otwartego i wybraliśmy się na lekcję bursztynowej historii. Dni otwarte charakteryzują się latającymi wokół dzieciakami na wykrzyku i niereagującymi na to rodzicami, ale mamuśka słuchająca audycji na smartfonie pobiła chyba rekord.
Muzeum nowocześnie przyciemnione, ale bursztyn to bursztyn i nic mu nie jest w stanie zepsuć reputacji. Kocham na wieki. Kuba wytrzymał, Jasiek był nawet zainteresowany. Mnie zachwyciły wielkie jantarowe bryły (i trochę mniej współczesna biżuteria) i nie rozwiązałam problemu, czy bardziej podoba mi się bursztyn przezroczysty czy mleczny. Buła wielkości bochenka chleba albo paterka z bursztynowymi owocami mimo wszystko skradły me serce.








Gdańsk
Miejcie litość i nie każcie mi opowiadać o plaży w Brzeźnie…
Stare Miasto szykowało się na drugą edycję Jarmarku Dominikańskiego, co w praktyce oznaczało kupę ludzi przeciskających się między pozamykanymi jeszcze straganami. Sami widzicie, że żadnych PLUSów. Strzeliliśmy sobie zdjęcie, Jasiek kupił pączki z różą i uciekliśmy.
Ale zanim zapytacie, czy nam w tym roku ten Gdańsk zupełnie się nie udał, to odpowiem: NIE! I teraz przejdziemy do…
Gdańsk Oliwa i koncert organowy
Najpierw był Park. Chociaż nie – przed Parkiem były czarne chmury, z których powinien był w każdej chwili spaść ulewny deszcz. Chociaż prognoza mówiła, że padać nie będzie. No i prognoza tym razem wygrała, bo nie spadła ani kropla. Park imponujący (skromnie żyli ci arcybiskupi, ale gustownie). Koncert zrobił wrażenie. Katedra też. W tej ostatniej zaskoczył mnie ambit za prezbiterium (nigdy się z czymś takim nie spotkałam, ale ja naprawdę nie mam zbyt wielkiego pojęcia o architekturze), w którym umieszczono kilkanaście, niezmiernie nas intrygujących, bocznych ołtarzy.
Wróćmy na moment do koncertu, czy też raczej krótkiej, dwudziestominutowej prezentacji organowej. Mimo przewidywalnego repertuaru (Ave Maria, Był Sobie Człowiek – wiecie, o co chodzi), dźwięk wypełniający katedrę nie pozostawiał słuchacza obojętnym. Nie wiem, jakie wrażenie wywarł na przykład na obrażonym w tym momencie na cały świat Jakubie, ale ja chciałam więcej.










Tak, wiem, że na fontannie siedzi lalka. Ma na imię Kitty.
Jedzenie
Wspominałam o pączkach z różą. Całkiem spoko były również lody z Beza Krówka. Natomiast totalną porażkę zaliczyła Tawerna w Orłowie! Tym boleśniejszą, że poprzednim razem jadłam tam naprawdę bardzo przyzwoitą flądrę. Bo moja miłość do fląder dorównuje jedynie tej do bursztynu i nie przyjmuję do wiadomości informacji o skażeniach metalami ciężkimi. No i ta flądra była niejadalna. Ohydna. Przypominała źle rozmrożoną mrożonkę. Niedosmażoną. Była mazią rozsmarowującą się pod widelcem, o czym nie omieszkałam poinformować kelnerkę. Nie, nie zaproponowano nam rabatu za obiad. Niesmak pozostał mimo kupionej na wynos wędzonej makreli i raczej tam nie wrócimy. Szkoda, bo Orłowo bardzo lubię.
Następnego dnia zaryzykowaliśmy obiad koło katedry w Oliwie (w barze, nie w wydawce dla bezdomnych…) i zjedliśmy bardzo przyzwoite placki ziemniaczane oraz żurek. Za ludzkie pieniądze.
Stopień trudności nam się podniósł, albo ja wymiękam i nie daję rady. Wszystko możliwe. Jak wspomniałam mieliśmy siedzieć nad morzem tydzień, a ja po trzech dniach marzyłam o powrocie do domu. Te krótkie wakacje uratowała nam Karina, zabierając nas ostatniego dnia na dwie super wycieczki.
Torpedownia Babie Doły
Jedno z miejsc, do których nie mogliśmy dojechać latami. I proszę: jesteśmy! Fajny widok. Przyjemna plaża. Kuba w doskonałym humorze. Tylko Piter jakby nieco sposępniał, bo najpierw zajrzeliśmy do kamieniarza…







Kuba chodził po wodzie (nie wiem, czy to ukoiło jego ból spowodowany brakiem morskich kąpieli), BB usiłował robić zdjęcia lego, ale nie mógł, bo mu ojciec zabrał telefon i wisiał na tym telefonie prawie przez cały spacer, Luna dostawała szału na widok wszystkiego, morze łagodnie szumiało, mewy się darły po mewiemu, słońce świeciło z wyrzutem, że jednak mogliśmy wrzucić do samochodu kąpielówki i następnym razem powinniśmy sobie to wszystko przemyśleć.
Rzucewo
Ekskluzywny hotel Jan II Sobieski niewiele ma wspólnego z siedemnastowieczną posiadłością rodziny Sobieskich, ale wygląda przyjemnie dla oka, ładnie wkomponowany w otaczający go park z plażą i widokiem na morze. Tamtejsza kuchnia godnie nakarmiła podróżnych, a drzewa dały cień strudzonym wędrowcom. Tylko łazienka mnie zabiła odświeżaczem, do poziomu dwóch wziewów inhalatora ze sterydami.
Miejsce urocze. Warte zboczenia z głównych dróg. Oprócz wymienionych atrakcji znajduje się w nim jeszcze mała stajnia z konikami i molo.













Osada Łowców Fok
Ostatnie miejsce naszych wakacyjnych odkryć. Park kulturowy z rekonstrukcjami archeologicznymi osady z epoki kamienia. Ówcześni mieszkańcy tego terenu trudnili się połowami fok, ale byli również ciekawi świata, bo znaleziono tu artefakty pochodzące z dość odległych terenów.
W chacie kaszubskiej odbywają się różnego rodzaju imprezy edukacyjne. Można obejrzeć znalezione na tutejszym stanowisku archeologicznym artefakty i rekonstrukcje. Po sąsiedzku mamy kurchan i piec do wypalania ceramiki oraz ognisko. Nie wiem na ile autentyczne, a na ile inspirowane 😉 ale palić w nim drewna nie wolno.









Wizytę w Trójmieście zakończyliśmy tradycyjnie w gdyńskim Tom’s Dinner. Na przedimieninowej kolacji. I to był bardzo dobry wybór, bo menu nie zawiodło, a dodatkowo na chwilę dołączył do nas Mr Q, za co jestem wdzięczna i ślę ukłony (oraz żałuję, że zaniedbałam fotograficzną dokumentację spotkania).
Daliśmy radę. Z trudem, ale daliśmy. Teraz okaże się, jakim kosztem.
A zaprowadzony do właściwej knajpy Kuba, wygląda tak:

© 2024, Jo. All rights reserved.