Pół wakacji za nami – i to bez względu na to, czy liczymy od czerwca do września, czy jedynie lipiec i sierpień. Ten półmetek zawsze mnie przygnębia, nawet teraz, kiedy rok przestał się składać ze szkoły i wakacji. Trudno pozbyć się starych przyzwyczajeń, zwłaszcza jeśli w dziecioszkolnym rytmie żyło się tyle lat…
Tegoroczne „wakacje” dobijają mnie chyba wszystkim. Siedzeniem w domu, wykrzaczającymi się projektami i zamrożoną realizacją właściwie każdego pomysłu, na jaki wpadłam. Wiem: niektóre marzenia po prostu się nie spełniają, ale bywa, że ich nagromadzenie zaczyna przytłaczać.
Mówią, że latem słońce podnosi nam poziom serotoniny, dzięki czemu jesteśmy może nieco ospali, ale szczęśliwi. Dopiero jesień, wraz ze spadającymi liśćmi, coraz dłuższymi wieczorami i pochmurnym niebem, z którego co rusz pada deszcz, przynosi depresję. Możliwe, chociaż u mnie wszystko jest na odwrót. Lato to czas niespełnionych marzeń, a jesień przynosi ulgę, że było, minęło i można przestać o tym myśleć, rozpalić w kominku, upiec szarlotkę i wejść pod koc, nie przejmując się kalorycznością czekolady na gorąco – bo przecież pod zimowymi swetrami nie widać nadprogramowych kilogramów. Przynajmniej tak bardzo.
Swoją drogą chyba tylko ja mogłam wpaść na to, żeby mieć latem depresję. Słowo daję… nie mam do siebie siły…
© 2024, Jo. All rights reserved.