Ze wzgórza, na którym znajdowała się Fattoria Il Piano, roztaczał się zachwycający widok na Chianti. A jego najważniejszym punktem było położone po sąsiedzku San Gimignano.
Wiele sobie po tym sąsiedztwie obiecywaliśmy i doświadczyliśmy równie wielkiego zawodu, bo nie udało nam się spełnić prawie żadnego punktu z przygotowanego przed wyjazdem planu. Jednak przywykliśmy do życia między Rutyną a Chaosem i nawet w dość trudnych warunkach, jakie przypadły nam podczas tegorocznych wakacji w udziale, staraliśmy się możliwie najwięcej skorzystać z tego, co pozostawało w naszym zasięgu.
Zamiast wieczornych zdjęć i włóczenia się po wszystkich, nawet najmniejszych uliczkach SanGim, cieszyliśmy się z najlepszych lodów na świecie (straszna brednia marketingowa, ale lody naprawdę bardzo bardzo!), kupionej na wynos porchetty czy rzucenia okiem na dawny kościół (naprawdę nie wiem, dlaczego przez dwadzieścia lat byłam święcie przekonana, że Templariuszy… ).
Kuba chorował, cierpliwość nam się wyczerpała, Piter zdjęć nocnych nie zrobił, ceny za parking pod murami miasta skutecznie zniechęcały do wycieczek „na wyciągnięcie dłoni”. Na dodatek pogodę mieliśmy kapryśną niemal tak bardzo, jak nastroje naszego starszego syna…
Rzucimy okiem na zdjęcia?
Zaczęliśmy od Piazza S. Agostino, czyli dokładnie od drugiego końca miasta, niż zazwyczaj. San Gimignano zwiedza się na ogół idąc od Porta S. Giovanni wąską uliczką o tej samej nazwie do Piazza della Cisterna i następnie Piazza del Duomo. Jeśli pójdziemy dalej prosto – dojdziemy do końca starej części miasta otoczonej murami, czyli do Placu Świętego Augustyna. Tak właśnie robiliśmy przez wszystkie poprzednie lata, ale tym razem nie było nawet cienia miejsca na Parcheggio Montemaggio, więc nie narzekaliśmy zbytnio znajdując jakieś „na drugim końcu świata”, tylko trzymaliśmy kciuki, że Jakub nie uznał tej zmiany planów za zbyt radykalną.
Udało się. A my po wejściu metalowymi schodami przeszliśmy przez średniowieczne mury i znaleźliśmy się na dobrze nam znanym placu. Na jednym z budynków można obejrzeć tablicę upamiętniającą związki San Gimignano z… Jarosławem Iwaszkiewiczem. Natomiast nie znajdziecie tu tablicy upamiętniającej wydarzenia sprzed wielu lat, kiedy to nasi synowie (słowo „autyzm” było wtedy dla nas pojęciem z encyklopedii) urządzili taką awanturę w restauracyjnym ogródku, że jedliśmy z nimi obiad na zmianę, pod znajdującą się pośrodku placu studnią.
Tym razem obyło się bez awantur, jedynie BB wynegocjował w ramach wakacyjnego suweniru plakat i koszulkę z Batmanem (którą widzieliście na zdjęciach z Il Piano).
W tym roku miałam fazę na zwiedzanie kościołów. Niczym nie potrafię tego wytłumaczyć. Może poza panującą w nich ciszą i spokojem. Takich kościółków, jak ten, wciśniętych między kamienne domy, jest w toskańskich miasteczkach mnóstwo. Od dawna mnie fascynują, ale dopiero teraz mogłam z chłopakami spokojnie wejść do środka.
Nigdzie nam się nie spieszyło. Oglądaliśmy w mijanych sklepach obrusy, żałowaliśmy zlikwidowanych sklepów, w których kiedyś kupowaliśmy fartuchy i panforte, narzekaliśmy, że w żadnym nie ma zmiotki stołowej z drewna oliwnego (a tak bardzo chcieliśmy sobie ją kupić!). Prawie nie zauważyliśmy okienka z pizzą al taglio, którą kupowaliśmy tu zawsze na lunch, a potem jedliśmy (do tej pory nie wiem, czy legalnie) w podcieniach przy Piazza Duomo…
Przed nami dwa główne place: Duomo i Cisterna. Pierwszy poświęcony katedrze, drugi studni, z której miasto czerpało wodę.
Nie będę wam zachwalać wież, z których słynie San Gimignano i którym zawdzięcza miano „średniowiecznego Manhattanu”, ale zachęcę was do wstąpienia na „najlepsze lody na świecie”. Oczywiście z tymi „najlepszymi na świecie” to marketingowa ściema, ale te lody naprawdę są świetne! Ja wam to mówię!
W San Gimignano, przy Piazza della Cisterna, znajdziecie dwie lodziarnie, rywalizujące o tytuł najlepszej na świecie: dell’ Olmo i Dondoli. Idźcie do której chcecie – nie będziecie żałować.
Skoro jesteśmy przy jedzeniu (a w Italii ciężko nie być), to wracając z pierwszego spaceru po SanGim kupiliśmy fastfood. Bo nie mieliśmy siły na gotowanie obiadu. A ponieważ byliśmy we Włoszech, na ten fast food złożyły się kanapki z focacci, sery i wędliny, i nikt nie narzekał.
Z drugą wizytą do San Gimignano wybraliśmy się pod koniec pobytu w Chianti. Padał deszcz, my byliśmy już mocniej wymęczeni przez towarzyszące naszym wakacjom okoliczności, ale nadal konsekwentnie nie poddawaliśmy się w poszukiwaniu jakichś wakacyjnych PLUSów.
Tym razem rozpoczęliśmy spacer od właściwej strony.
Nie robiliśmy zakupów, ale pooglądaliśmy sobie witryny. Ładne.
Jasne, że to gadżety dla turystów. Przecież to Toskania. Ale i wśród nich można znaleźć coś przydatnego. No i pamiętajcie: kupujcie wyłącznie prawdziwą włoską skórę! Żadnych podróbek! (zdjęcie numer 4)
Wspominałam wcześniej o domniemanym „kościele Templariuszy” (pewnie przez ten krzyż maltański na fasadzie). Oglądaliśmy go tyle razy przez dwadzieścia lat, ale nigdy nie weszliśmy do środka (patrz: uwaga o zwiedzaniu czegokolwiek z chłopakami, do niedawna). Byliśmy niezmiernie zdziwieni, kiedy zobaczyliśmy, co obecnie znajduje się na jego miejscu.
Chociaż właściwie… Jedzenie jest dla Włochów tak samo ważne, jak religia. A w dzisiejszych czasach może nawet ważniejsze…
Na Piazza della Cisterna spotkała nas kolejna niespodzianka: mercato. Przeciskając się między rozstawionymi tu i na Piazza del Duomo straganami zastanawialiśmy się, jak oni tu to wszystko przewieźli? Bo uliczki są naprawdę wąskie i jedna furgonetka blokuje przejazd w obie strony.
Zanim wpadniemy po solidną porcję porchetty na wynos (sprzedają ją tuż przy bramie świętego Jana), opowiem wam jeszcze o konsekwencjach niesłuchania matki. Czyli moi. Ale to już chyba odgadliście.
Otóż w każdym toskańskim mieście znajduje się Museo della Tortura. W San Gimignano są dwa. Jedno po prawej, drugie po lewej stronie Via S. Giovanni. I mój młodszy syn uparł się, żeby je zwiedzić.
Nie pomogły perswazje. No to poszedł. Z bratem.
Uff… Dobrnęliśmy do końca. Jeszcze pokażę wam wspomnianą porchettę. To znaczy może nie porchettę, tylko miejsce, w którym ją kupiliśmy. Trochę nam się spieszyło ze względu na Jakuba, więc czekając aż Piter sfinalizuje zamówienie pstryknęłam tylko jedno zdjęcie. Porchetta była świetna, chociaż mój mąż chyba jej fanem nie zostanie.
Wspominałam (chyba), że zakupy robiliśmy w COOPie na wjeździe do miasta. Bez szału, ale na ogół na wakacjach robimy zakupy tam, gdzie miejscowi i tylko nasi synowie po tygodniu czy dwóch stanowczo domagają się wyprawy do „prawdziwej galerii handlowej”. Low cost holidays rządzą się jednak swoimi zasadami i trzeba się przyzwyczaić do codziennej pasty z sosem pomidorowym.
Parking przed sklepem był okupowany przez turystów, którzy zorientowali się, że z tej strony też można wejść do miasta, oraz miejscowych, którzy mieli karty wjazdowe. Jak wobec tego wjechać na parking, żeby móc zrobić zakupy?
Trzeba nacisnąć guzik i powiedzieć: „alla COOP”. Proste.
A potem „dalla COOP” żeby wypuścili 😀
Na koniec pokażę wam coś jeszcze. Ta ławka stała przed COOPem w SanGim, ale podobne znajdowaliśmy w całej Toskanii. Pamiętacie może Park w Aviglianie? W ostatnich latach Włosi zaczęli głośno mówić o przemocy domowej wobec kobiet. Powstają miejsca poświęcone jej ofiarom. Organizowane są marsze ku ich czci. No i w wielu miejscach na co dzień przypominają o dramatach, wpisanych w przerażającą codzienność, takie właśnie czerwone ławki.
© 2022 – 2023, Jo. All rights reserved.