Och, wiem, wiem: prowadzimy tak atrakcyjne życie, że pół świata nam zazdrości. Ale w tym tygodniu pobiliśmy pod względem atrakcyjności samych siebie! Zresztą sami oceńcie.
W poniedziałkowy poranek, czyli tuż po akcji ze spasionym kleszczem, Piter obudził mnie informacją, że Luna ma sparaliżowane tylne łapy, a na karku pojawiła się czerwona rana, jakby urzędował tam drugi kleszcz. W niedzielę wieczorem jej nie było, drugiego kleszcza nigdzie nie znaleźliśmy, a niemożność stanięcia na tylnych łapach zdarzyła się naszej terrierce dwukrotnie w jej czteroletnim życiu, więc ogarnęliśmy galopem poranną higienę i śniadanie i przed gabinetem naszego weta byliśmy zanim ktoś tam się pojawił. No jasne, że w panice, zwłaszcza że psica nie chciała pić wody.
Wet psa zbadał i doszedł do wniosku, że to nie od kleszcza, mamy tu zbieg okoliczności, ten kręgosłup trzeba prześwietlić, ale najpierw musimy Lunę postawić na nogi i to dosłownie. Po dwóch zastrzykach i pięciu plastrach Life Wave nawet to się udało, ale resztę dnia pies spędził leżąc na poduszce, odmawiając picia i koszmarnie śmierdząc. Natomiast wieczorem, ta mała cholera już próbowała wskoczyć na łóżko (bez powodzenia, bo nie mogła się odbić tylnymi łapami), a kiedy usłyszała, że Piter wraca z tenisa, pokicała schodami na dół, w takim tempie, że nie zdążyłam do niej dołączyć, żeby ją znieść. I nawet napiła się wody.
Następnego dnia mieliśmy kolejną serię zastrzyków, więc przy okazji Piter powiedział, że cały dzień Luna koszmarnie śmierdziała, nie pomagało otwarte okno i żona (czyli ja) niemal rzygała nad tym biednym psem. „No raczej. Przecież miała naklejonych pięć plastrów na detoks…”.
Ponieważ skończyła się nam herbata (w jakimś filmie była taka scena, jak zabrakło herbaty na froncie – no to wypisz, wymaluj jak u nas), a przez te perturbacje ze sparaliżowanym psem musieliśmy zmienić plany, wysłaliśmy BlueBoya z misją. Znaczy misja była dość prosta: pojechać do sklepu po Assam Na Który Nie Mam Alergii, a w ramach rekompensaty zjeść sobie na mieście lunch. Ponieważ Kuba nie zostaje sam w domu, musieliśmy go zabrać… Nie, wróć! To jest bez sensu…
Teoretycznie mogłam zostać z Kubą w domu, BB pojechałby po herbatę, a Piter z Luną do weta, prawda? I ja nie mam bladego pojęcia, kto wpadł na genialny pomysł, że skoro Janek je na mieście, to Kuba może pójść do KFC. Żeby nie był stratny. Bo my mamy obsesję na punkcie równego traktowania chłopaków. A Kuba ma obsesję na punkcie KFC, tylko nikt tam nie chce chodzić, więc taką niespełnioną. A że KFC jest koło weta… No: skojarzenia to przekleństwo i w zasadzie tyle na temat.
Siedzę z Kubą w tym KFC. Bardzo szczęśliwym zresztą. Z tego szczęścia nie wytrąciło go nawet wygaszenie ekranu do zamawiania i konieczność pozaznaczania wszystkiego od nowa. Bo sam zaznaczał, jak stary wyjadacz (ja się nie znam). I tak sobie siedzimy, czekając na info od Pitera, że po wizycie, i Kuba mnie pyta:
– Gdzie Jaś?
– Pojechał po herbatę.
– Nazwa sklepu?
– Five o’Clock.
Tu Kuba popatrzył na mnie, jak na osobę mało rozgarniętą intelektualnie (ale on często tak na mnie patrzy…) i spokojnie doprecyzował:
– Nazwa galerii handlowej?
Uzupełniłam. Odpowiedziałam też na pytanie o to, gdzie Janek będzie jeść lunch i byłam gotowa na ciąg dalszy.
– W sobotę tata jedzie na wieś?
– Raczej nie, ma być zimno.
Wieloletnia praktyka mówiła mi, że zbliżamy się do sedna. I faktycznie, po chwili Kuba z uśmiechem oznajmił:
– W sobotę pojedziemy do PizzaHut w Arkadii!
I nie, to nie było pytanie (jeśli oglądaliście Diabeł ubiera się u Prady…)
Z tą PizzaHut, to też jest historia, bo obaj Panicze uwielbiają, a my się czasami poświęcamy. Ale ostatnie dwa podejścia skończyły się tym, że Kuba nie był w stanie niczego zjeść, więc on cierpiał i się bardzo stresował, BB się wkurzał i nie był w stanie tego wkurzenia opanować, Piter udawał, że w ogóle go tam nie ma, a ja przysięgłam, że więcej nigdzie z nimi nie pójdę, bo mnie takie akcje kiedyś zabiją. No więc teraz, kiedy Kuba się o tę PizzaHut sam upomniał, nie wypadało odmówić. Zwłaszcza że na weta poszły pieniądze z jego trzynastki. Bo BB był cwany i od razu swoją trzynastkę zagarnął i zablokował, a z Kuby nie zdążyliśmy. Niby nie ma bólu, bo jak przyjdą pieniądze to mu się odda, ale wiecie… taki moralniak trochę wisi.
Skoro pies odzyskał sprawność, BB przywiózł herbatę, a Jakub w świetnym humorze ustalił nam plany na weekend, moglibyście uznać, że to już koniec opowieści. No nie. Ona się dopiero rozkręca. A poza tym mamy dopiero wtorek.
Otóż w czwartek miałam wizytę u okulisty. Wspominałam o zmianie okularów, prawda? Ale po zawale cenowym zmieniłam jedynie te do wychodzenia z domu, a potrzebowałam jeszcze drugich, domowo-komputerowych. Ale jak mi optyk podał cenę półprogresów, to straciłam mowę i powiedziałam mężowi, że jednak chyba pojedziemy z tymi progresami do naszego dawnego optyka, na drugi koniec miasta. Tyle, że ja sobie wymyśliłam najpierw tego okulistę. Bo nie rozumiałam, dlaczego każdy z optyków dostał inne dane do szkieł. I już wszystko wiem. Oraz mogę jechać na Ochotę robił półprogresy za ludzkie pieniądze.
Do okulisty też pojechaliśmy z Kubą, bo Janek był na szkoleniu. Ale o tym, to mam nadzieję, że sam napisze.
No i nieco przymulona intelektualnie (jasne, zwalam na okulistę, ale wyżej pisałam, że Kuba mnie wcześniej zdiagnozował pod kątem sprawności umysłowych) po południu poszłam do fryzjera. Bo sobie wymyśliłam, że potrzebuję zmiany…
Bóg jeden wie, co mi do łba strzeliło. Kolor mi się nie podobał… Inną fryzurę chciałam mieć… No to mam…
Tak dokładnie mam krótkie włosy, grzywkę zasłaniającą oczy i wyglądającą jak kupa siana oraz twarz przypominającą ofiary trądy w pierwszym stadium.
Wyglądam jak Boris Johnson z alergią. A jeśli zaczeszę sobie grzyweczkę na bok: jak Hitler z włosami w kolorze jajecznicy. Bo nanoplastia wyciąga kolor. I w ogóle w ciągu dwóch godzin postarzałam się o dobre dziesięć lat, więc teraz wyglądam jak chora, gruba emerytka z przylizanymi włosami.
I ja wczoraj chciałam umrzeć. Ale powstrzymywała mnie świadomość, że oni mnie do trumny położą w tej fryzurze i ja wtedy będę straszyć ludzkość przez wieki oraz wywoływać kataklizmy. Więc muszę przeżyć chociaż do chwili, kiedy mi włosy odrosną. A Piter mówi, że wtedy nie będę miała powodu umierać, więc wiecie…
Póki co omijam lustra i nie pokazuję się ludziom. Nie poszłam na włoski, bo bym nie przeżyła patrzenia na siebie przez godzinę na Skype. Jutro na tę pizzę też pojadą beze mnie.
BlueBoy: „Oj mamo, nie histeryzuj. Ludziom zdarzają się gorsze tragedie. Zawsze możesz pojechać w czapce!”.
KTO GO WYCHOWAŁ, JA PYTAM???
© 2024, Jo. All rights reserved.