
OK, może faktycznie za bardzo streściłam. Przepraszam. Rzecz w tym, że mamy za dużo róż w ogródku. Tak się jakoś złożyło, bo oboje nie mamy samokontroli. I jak z innymi roślinami Piter produkuje zdartą płytę: „Jo, na litość boską, gdzie ty to posadzisz?!”, tak przy różach wpada nagle w blackout intelektualny i jakby nigdy nic nie zauważa kolejnej sadzonki w koszyku. Albo, co gorsza, sam ją tam wkłada.
Ale tym razem nawet on uznał, że w obliczu konieczności przeorganizowania ogródka i przesadzenia… wielu… krzewów, kupowanie jakichkolwiek kolejnych jest nierozważne.
Tylko że padła nam Kew Gardens…
No KEW GARDENS nam padła, rozumiecie???
I ja niechcący znalazłam w Internecie sadzonkę…
Ale okazało się, że muszę kupić dwie rośliny, żeby załapać się na bezpłatną przesyłkę. Więc kupiłam trzy, bo przecież wszyscy wiedzą, że rośliny kupuje się nieparzyście. A może sadzi? Nieważne, bo przecież już kupiłam. I miałam nadzieję, że przyjdą na moje urodziny, więc nikt mi tu z pretensjami nie wyskoczy, bo nie wypada. Ale się spóźniły i mój mąż nie powstrzymał znaczącego przewracania oczami, które było słychać chyba aż u nas na wsi. A ponieważ on, Piter, z tą wsią strasznie zawala, to miałam kontrargument i te róże właśnie moczą się w wodzie, żeby można było je posadzić, skoro wiosna łaskawie wróciła.
No i jest jeszcze jedna taka sprawa… Tylko błagam: nie mówcie Piterowi!!!
Jedna z moich ulubionych róż nazywa się Lady of Shalott. To jakby ktoś jeszcze nie wiedział. No i właśnie zupełnie niechcący trafiłam w Internecie na Lady of the Lake. Mam kończyć, czy się domyślicie?
© 2025, Jo. All rights reserved.