Na ogół piątkowe wieczory spędzamy w domowym… powiedzmy, że zaciszu, zastanawiając się, jak długo jeszcze damy radę. Chyba, że jesteśmy na wakacjach, to wtedy nie. Ale w domu już od dawna nie kuszą nas szaleństwa, jakie oferuje wielkie miasto. Nie mamy na nie siły.
Tym razem byłoby podobnie, tylko że Piterowi totalnie wyleciał z głowy Picasso. A jak się przypomniał, to do końca wystawy zostały trzy dni.
Ponieważ u nas atrakcje raczej się kumulują, to dodam, że znowu mieliśmy wyzerowany budżet i do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy będziemy mieli za co kupić bilety, bo to zależało od chłopaków rent. To znaczy od tego, czy przyjdą przed weekendem, czy dopiero w poniedziałek. Przyszły, więc można powiedzieć, że w ostatniej chwili kupiliśmy bilety i pojechaliśmy. Ja po migrenie (klasyka po świeceniu w oczy przez okulistę) i ze zmasakrowanymi plecami (fachowo to się podobno nazywa „rehabilitacja”), Piter po robocie, BB przekupiony i Jakub na wkurwie, czyli w zasadzie rutynowo.
Wystawa last minute na ogół oznacza armageddon. Nie inaczej było i tym razem. Tłum przed muzeum, tłum do kasy, tłum do szatni. Gdybyśmy nie mieli biletów kupionych on- line, moglibyśmy spokojnie wracać do domu. Z tym, że to spokojnie, jest więcej niż umowne. To znaczy: umówmy się, że w ogóle go tu nie ma.
Tak, pamiętaliśmy o Kuby aparacie fotograficznym. Wszyscy.
A Jakub zanim wszedł na wystawę wpadł w histerię tylko trzy razy.
Picasso w Narodowym
Podzielona na cztery części (Ideał piękna, Mity, Ceramika i Polska opowieść) wystawa prezentuje prace wcześniej w Polsce nie pokazywane, w tym unikaty ceramiki, które tak na marginesie podobały mi się najbardziej. Ale ja nie jestem wielbicielką Picassa i na tej wystawie znalazłam się wyłącznie ze względu na Pitera, który ma hiszpański odjazd.
Arkadia
Drugą z wystaw czasowych, którą obejrzeliśmy tego dnia, była Arkadia. Trzeba przyznać, że przejście od Faunów Picassa, do będących emanacją żywotności Faunów arkadyjskich było nieco wstrząsające.
Początek wystawy uderza kolorami i zmysłowością. Dalej jest nieco gorzej, zarówno jeśli chodzi o formę, jak i metaforykę. Ostrzeżenie: „Wystawa zawiera treści, które mogą zostać uznane za nieodpowiednie dla dzieci i młodzieży.” należy potraktować dosłownie. Zachwyceni sielankowymi obrazami raju z początku wystawy, zderzamy się z obozem koncentracyjnym i plażą nudystów. Najwyraźniej nie rozumiem sztuki nowoczesnej, ale nawet BlueBoy był nieco zdegustowany i w pewnej chwili musiał odpocząć przed wystawą mało arkadyjskich plakatów.
Bruno Barbey. Zawsze w ruchu
Ostatnia z wystaw czasowych, objętych naszym łączonym biletem. Jej zwiedzanie zaczęło się od szarży pani pilnującej porządku na Jakuba, ponieważ tu nie wolno było robić zdjęć. Jakoś udało nam się opanować oboje (zarówno panią, jak i Jakuba), ale tu nasz fart chyba się chwilowo wyczerpał wraz z Kuby cierpliwością i przyznam, że połowę wystawy obejrzałam dość pobieżnie.
Tytułowy ruch sprawia, że zdjęcia Barbeya przypominają klatki filmu. Patrząc na nie miałam wrażenie, że ktoś zaraz uruchomi taśmę i obejrzymy dalszy ciąg. Nie mogłam poświęcić czasu czarno-białym zapiskom niepokojów społecznych, ale kolorowe kadry łączących różne kultury historii bardzo mi się podobały.
Kiedy wychodziliśmy z Muzeum Narodowego, było już dość późno, więc postanowiliśmy zakończyć ten nietypowy wieczór kolacją „na mieście”. Trzeba było też wynagrodzić Jakubowi to wyciąganie go po nocy z domu i zmuszanie do pchania się w dzikie tłumy ludzi. Wybór był prosty.
Hala Koszyki. Jeff’s
To znaczy byłby, gdybym nie przeoczyła piątku. Ale jak się od ćwierćwieku siedzi w domu, to się zapomina, że piątkowy wieczór wiele osób spędza w knajpach… Jak już wreszcie się połapałam w rzeczywistości, miałam cichą nadzieję, że gdzie jak gdzie, ale w Koszykach coś się znajdzie. Jak nie w Jeff’s, to w innym Soul Food Burgers.
Litościwy los i tym razem się nad nami ulitował (mam nadzieję, że wystarczająco to podkreśliłam i nie muszę używać słów w rodzaju politowanie) i u Jeff’a dostaliśmy jeszcze stolik. Oraz hamburgery. Ja się kiedyś na tym życiowym farcie przejadę…
© 2024, Jo. All rights reserved.