Mało mam zdjęć z wakacji 2011… Bardzo nad tym ubolewam, o czym mówiłam już przy okazji Bari, ale były to czasy przedsmartfonowe i po pierwsze: nie zawsze miałam ze sobą aparat, a po drugie: nie zawsze wyciąganie tego aparatu było dobrym pomysłem. Zwłaszcza w Gargano…
Do Peschici pojechaliśmy całą rodziną, na pizzę. No wiecie: dziadkowie, dwie pary rodziców i piątka dzieci w wieku od pół roku, do lat czternastu.
Białe domki, ściśnięte w wąskich uliczkach na wbijającym się w morze klifie, tworzą niezwykle malowniczy widok.
Miasteczko bardziej przypomina Grecję niż Włochy, ale nic w tym dziwnego: jesteśmy na ostrodze włoskiego buta, tu była Wielka Grecja! Niedaleko urodził się Horacy!
La Celestina okazała się być nie tylko restauracją, ale również B&B. My jednak korzystaliśmy wyłącznie z wielkiego tarasu z widokiem i pizzy. Bardzo udanej zresztą.
Trafiliśmy na święto lokalnego patrona. Miasteczko wyglądało jak podczas karnawału, nie wakacji. I nie jestem pewna, czy właśnie wtedy nie narodziły się początki Nocnego Życia BlueBoya…
ALE GDZIE SĄ TE KOZY???
Rodzina zostawała w Gargano na resztę wakacji. My tuż przed powrotem do Polski pojechaliśmy jeszcze raz, już sami, na pożegnalną pizzę do Celestyny. I utknęliśmy na wąskiej drodze dojazdowej (ten klif i w ogóle), między kozami…
Jak wspomniałam: nie miałam smartfona, więc to jedno, jedyne zdjęcie ma wagę dokumentu.
Kozy były wszędzie. Wchodziły i schodziły po wzgórzach, spacerowały środkiem drogi, całą jej szerokością i poboczami… Właściwie łatwiej by było powiedzieć, gdzie kóz nie było. Chyba tylko na samochodach. Bo oprócz nas utknęło jeszcze kilka pojazdów, cierpliwie czekających na możliwość przejazdu. Zdaje się, że paru kierowców toczyło towarzyską konwersację z pasterzem, ale głowy nie dam… Ostatecznie to było tak dawno…
© 2020 – 2024, Jo. All rights reserved.