Bo ja nie mogę jak normalny człowiek wybrać sobie łatwego puzzla z 250 kawałków, z kaczuszką czy papugą. Nie – ja muszę wziąć na tapet Van Gogha. Niczego mnie nie nauczyła spektakularna porażka z Gwiaździstym niebem (niech spoczywa w pokoju), tylko po Good Year wyciągnęłam płytę z cykadami, obejrzałam zdjęcia z kozami na drodze do Peschici i rozłożyłam prowansalską kawiarnię, bo mi się tematycznie skojarzyła.
Z Dobrym Rokiem, nie z kozami. Chociaż co do cykad, to nie wiem, które by wygrały…
Właściwie to połowa winy jest BlueBoya, bo zbyt naiwnie przyjęłam jego propozycję: Mamo, może byśmy tego puzzla wreszcie ułożyli, co od roku kurzy się na dole?. A ja, zmęczona tym niespaniem, rozbijaniem przez Kubę głowy o biurko (teraz już przy każdej próbie wymuszenia czegokolwiek), siedzeniem w domu i
[tak, właśnie to zamierzam napisać]
brakiem domu na wsi
dałam się podejść, jak ostatnia kuropatwa i utknęłam na dopasowywaniu impresjonistycznych mazajów.
To układam.
Uwielbiam ten moment, kiedy bezmyślnie grzebię w pudełku z tysiącem kolorowych kartoników i nagle ręka sięga, i kompletnie bez mojej świadomości bierze jeden, i idealnie wpasowuje na właściwe miejsce…
To jest magia.
I daje sporo do myślenia o neurologii. O możliwościach naszego mózgu. I o tym, jak mało wiemy o własnym potencjale…
© 2020, Jo.. All rights reserved.