Połowa sierpnia. W Polsce wojskowe parady i Matki Boskiej Zielnej, we Włoszech ludzie masowo wybywają nad morze i tam chłodzą rozpalone upałem cielska, a rodzina królewska wypoczywa (tradycyjnie) w Balmoral. Zazdroszczę jednym i drugim, ale szczególnie tym drugim. Chociaż znajome włoskie rodziny też mają coś jakby rodzinne letniska, tylko mnie okazałe. W takim Balmoral musi być przyjemnie chłodno, na oko mają wystarczająco dużo pokojów, spacerować też jest gdzie… Ale ci nad morzem mają z kolei całą plażę dla siebie, co to mi sister przysyła sadystyczne filmiki co roku.
I tak sobie myślę, że to w sumie fajna sprawa, takie rodzinne letnisko. Bo owszem, co roku jest ten sam cyrk, że przyjeżdża ta kuzynka, z którą trudno wytrzymać, a ciotka będzie znowu męczyć babkę o jakąś zamierzchłą scysję na temat prawuja, ale generalnie jest jakaś ciągłość pokoleniowa w budowaniu relacji, a przypomnę po cichu, że w fałszywym kulcie rodziny to ja byłam latami wychowywana, zanim do mnie dotarło, że to totalny bullshit jest.
No i wychodzi mi na to, że skoro już tak bardzo męczę się tym rodzinnym letniskiem, to nie ma wyjścia: muszę sobie zrobić własne. Może nie nad Adriatykiem, ani w ogóle nie nad wodą (nad czym bardzo boleję), tylko na wsi lubelskiej, ale zawsze. Ostatecznie można napompować basen ogrodowy, prawda? No właśnie. A skoro tak, to mury i dach już są. Być może nie dożyję reszty, ale pomarzyć sobie można.
No to idę oglądać obłoczki nad Błoniami Wilanowskimi i pielęgnować resztki pozytywnego myślenia, bo wiadomo, że nic tak wrogów nie wkurza, jak wdupiemanie ich starań, aby zniszczyć nam życie.
© 2023, Jo. All rights reserved.