
Nie do końca łapię koncepcję city-break’a. Break’u? Może mi ktoś pomóc?
Że niby co? Zostajemy w mieście na jakiś (najchętniej długi) weekend? Wyjeżdżamy do jakiegoś miasta na kilka dni? O co tu właściwie chodzi? I czy miasto, w którym się mieszka, pasuje do tej kategorii? Bo jeśli tak, to może się okazać, że wszyscy nigdzie nie wyjeżdżający na urlopy czy długie weekendy, są nieprawdopodobnie en vogue, nawet o tym nie wiedząc! Och, tak – ja też…
Wyjątkowo nie napiszę, że nie cierpię majówek, bo chyba już zdążyliście załapać. I chyba nawet wspominałam gdzieś, że aby nie spędzić tego tygodnia na skrolowaniu fejsa, ściągnęliśmy do stolicy Madre (w charakterze pretekstu), co zostało przez nią z entuzjazmem zaakceptowane. I w zaistniałych okolicznościach trzeba było coś wymyślić…
KLIMT – The Immersive Exhibition
Nie znam się na sztuce i Klimt kojarzył mi się wyłącznie z tą swoją złotą serią. A nawet gorzej, bo jedynie z dwoma z tej serii obrazami. I szczerze mówiąc w ogóle nie byłam fanką, bo moje preferencje orbitują wokół zupełnie innej estetyki. I jeśli mnie zapytacie, skąd mi się wzięła ta wystawa, to odpowiem wam, że od Daśki, która zamówiła sobie (jasne, że przyciśnięta do muru, bo przecież ona niczego nie potrzebuje…) książkę Anne-Marie O’Connor Złota Dama. Gustaw Klimt i tajemnica wiedeńskiej Mona Lisy. I wprawdzie nie zdążyłam tej książki potajemnie przeczytać i będę teraz musiała ją sobie kupić, ale ziarno ciekawości zostało zasiane, a zaraz potem zrządzeniem losu ciągle lądowaliśmy za miejskimi autobusami oklejonymi reklamami wspomnianej w nagłówku wystawy. A że potrzebowałam pomysłu na konstruktywne spędzenie czasu z matką, bo inaczej przez trzy dni byśmy utknęły na tematach rodzinnych, no to sami rozumiecie…
Wystawa była rewelacyjna. I jak zwykle na wystawach (chociaż chyba właściwsze byłoby tu określenie pokaz) multimedialnych Kuba nam totalnie odpłynął. Więc jeśli ktoś chciałby zapytać, po co ciągnąć na takie wydarzenia autystę, to odpowiedziałabym, że właśnie po to. I że gu…zik wie o potrzebie doznań artystycznych Jakuba.
Zresztą wizualno-muzyczna wyprawa w świat modernistycznego Wiednia ubranego w bizantyjskie złoto (to za blurbem z książki dla Dagmary) wciągnęła nas wszystkich magicznie i z wystawy wychodziliśmy bogatsi w album ze zdjęciami i mocne postanowienie city-break’a w stolicy Austrii, as soon, as possible. A książkę zaraz sobie zamówię, bo teraz to już bezwzględnie muszę ją przeczytać!







Chyba zachowałam właściwe proporcje w tych zdjęciach…
Nie wrzucę więcej fotografii z wystawy, bo chcę was gorąco zachęcić do wybrania się na nią! I nawet wrzucę link, żebyście nie mieli wykrętów: https://wystawaklimt.pl/
Park Wilanowski
Drugiego dnia majówki postawiliśmy na obcowanie z przyrodą i wyskoczyliśmy do Parku Wilanowskiego, z BlueBoyem jako powiedzmy-że-przewodnikiem. Czwartek jest dniem bezpłatnego wstępu do Parku i warto z tego korzystać! Dziecko przy okazji poczuło się w obowiązkach i robiło wrzuty do mapy gis, bo zlokalizowało kaczki. Drugie dziecko odzyskało dobry nastrój, bo od rana było powiedzmy mocno dyskusyjnie pod tym względem, słońce świeciło, świeża zieleń i woda koiły zszargane nerwy, a ćma bukszpanowa zostawiła za sobą spaloną ziemię. Znaczy uschnięte badyle. Ale w ogóle było super. No i generalnie to jest szpan, jak masz dziecko staff only.










Na wypadek, gdybyście nie zauważyli, Janek ma IDENTYFIKATOR.
Wystarczy zdjęć rodzinnych? Może trochę przyrody dla odmiany?




Z przyrodą było gorzej, bo wprawdzie wszędzie soczyście zielono, ale na zdjęciach zieleń jest mało ekscytująca. A inne rośliny właśnie wzięły wolne. Do podziwiania zostały resztki wiosennych rabat, czyli te wpółprzekwitłe tulipany (musiały być oszałamiające dwa tygodnie temu!), resztki narcyzów, szalejące niezapominajki i wyrywające się przed szereg konwalie. No i kaczki (patrz na jezioro za Jakubem, albo uwierz na słowo).
Grill
– Zaraz zaraz! – ktoś mi tu zakrzyknie. – A co z tradycyjnymi wartościami?! Jak można świętować majówkę bez staropolskiego grilla???
Niech wam będzie. Trochę pomieszamy, bo owszem: był grill, ale też były burgery. Mój mąż przeszedł samego siebie, zarówno jakościowo, jak i niestety ilościowo i wszyscy umarliśmy na amen. Było obłędnie i pewnie teraz będziemy przez tydzień trawić, ale nie będę sknera i podzielę się z wami przepisami. Najpierw zachęta wizualna 😉






Dodam jeszcze, że mieliśmy Dzień Flagi i minikoncert gitarowy BlueBoya, ale właściwie to flagi wiszą u nas cały czas, a BlueBoy gra na gitarze codziennie, więc nie wiem, czy się tym chwalić…


menu:
© 2024, Jo. All rights reserved.