
wczesna wiosna 2002
– Słuchaj, nie znalazłabyś nam jakiejś miejscówki nad Gardą? Na tydzień w wakacje? Bo jednak Werona latem, to sama rozumiesz…
– Głupia jesteś. Nie będziesz z nimi jechać nad żadną Gardę. Pojedziecie do Toskanii.
Tak właśnie wyglądają rozmowy z moją siostrą. Wcale nie chciałam jechać do żadnej Toskanii, bo w tamtym czasie wszyscy jeździli do Toskanii, kupowali „toskańskie” meble i płytki podłogowe, a kto mógł sobie na to pozwolić – nawet i domy. Większość znajomych wzdychała nad powieściami o odkrywaniu toskańskiego słońca, albo planowała zakup jakichś ruderi rustiche i urządzenie w nich książkowego pensjonatu. Pamiętam do dziś pewną towarzyską rozmowę, w której ze skwaszoną miną (i ku absolutnej zgrozie słuchających) przyznałam, że jedziemy w maju nad morze… Tyrreńskie…
Niemniej jednak kilka miesięcy później staliśmy na nieoznakowanym skrzyżowaniu, upchnięci wraz z wózkiem, przenośnym łóżeczkiem dziecięcym, walizkami, prowiantem i dwójką dzieci w wieku 2 i 5 lat w wypakowanym po dach samochodzie.
– W prawo – zarządziła Key.
– Jakie prawo? Marina di Grosseto jest w lewo! – zaprotestowałam wciśnieta między foteliki samochodowe moich coraz bardziej wkurzonych synów.
– Jaka Marina di Grosseto? Przecież jedziemy do Castiglione della Pescaia! – zdziwiła się niezmiernie moja siostra.
Tak się zaczęła nasza wieloletnia miłość do Casti.
Piękna, oddalona od naszego mieszkania o zaledwie dwie przecznice, plaża, ciągnąca się od portu przy ujściu Ombrone, po klif na północy. Dość spokojne przed sezonem kwartały domów wakacyjnych. Promenada z placem zabaw. I górujący nad miasteczkiem zamek.
Za pierwszym razem wynajmowaliśmy małe mieszkanie na parterze, z czymś w rodzaju ogródka. Zaraz po śniadaniu szliśmy na plażę, a punktualnie o dwunastej BlueBoy robił w tył zwrot i po prostu udawał się na sjestę. Na ogół ja biegłam za nim, a Piter zbierał rzeczy z plaży oraz wyciągał Kubę z morza i dołączali do nas chwilę po tym, jak wykąpany i najedzony BB udawał się na drzemkę.
W następnych latach ( jeździliśmy co rok przez prawie dekadę) braliśmy już większe mieszkanie – bo dołączała do nas Madre, albo Key (najpierw sama, potem z dziećmi), na piętrze, z dużym tarasem. I to mieszkanie było dla naszych chłopców czymś tak oczywistym, że w ogóle nie przyszło nam do głowy szukać innych opcji. Przyjeżdżali tam, odkąd sięgali pamięcią. Mieliśmy swoje miejsce na plaży, stałą trasę spacerową, a pan Martini witał nas jak starych klientów.
Niestety z biegiem lat pogarszały się warunki w „naszym” mieszkaniu. Z trudem znosiliśmy brud, połamane krzesła, brak garnków (nawet tych, które rok wcześniej sami kupiliśmy i zostawiliśmy), zimną wodę, czy kapiący kran, którego nie można było naprawić przez tydzień, ale kroplą przepełniającą czarę goryczy był wymieniony materac na jednym z łóżek – twardy jak kamień, uniemożliwiający przespanie choćby jednej nocy.
Chłopcy nie bardzo chcieli słyszeć o innej miejscówce… Nie mieliśmy wyjścia.
Ostatni raz byliśmy w Casti w 2017. Na 20 urodziny Kuby.
To było pożegnanie.
© 2020 – 2023, Jo. All rights reserved.