24 maja

Zazwyczaj (a przynajmniej: przez lata) o tej porze byliśmy we Włoszech, albo w drodze. Ewentualnie kończyliśmy pakowanie walizek. Bywało, że wyjazd zaplanowany był w późniejszym terminie: w czasie szkolnych wakacji, albo wręcz we wrześniu, i wtedy powtarzaliśmy sobie, że jakoś wytrzymamy, bo to przecież kilka tygodni, czy tam miesięcy.

W tym roku nic z tego. I ja osobiście uważam, że jest to duże nieporozumienie, bo – w mojej absolutnie subiektywnej ocenie – lepiej wydać pieniądze na wakacje nad morzem, niż na leczenie u żony depresji. Przy czym morze niby jest umowne, ale nie do końca. Ale ja może po kolei?

Zacznijmy od tego, że Włochy to stan umysłu i emocji, a nie geograficzna destynacja. Nienawidzę tego słowa, zatem użycie go o czymś świadczy. Ja bym stawiała na rozpaczliwą determinację. Bo brak corocznego wyjazdu do Italii, po prostu odbija się na moim zdrowiu. Owszem, bywa że wyjazd do Italii (zwłaszcza z moimi synami) również, ale nie mylmy wątków.

Ostatecznie może być Werona czy Chianti, ale najbardziej pożądam morza i szumu fal. Jeżdżąc przez lata dzieciństwa chłopaków do Casti odkryłam, że codzienny spacer plażą do klifu i z powrotem ma zbawienny wpływ na moje nerwy. I po prostu raz w roku muszę jechać nad morze, w celach jak najbardziej zdrowotnych. A tu dupa…

Jak mam być szczera – nie wzgardziłabym nawet tą Weroną, czy Chianti – zwłaszcza odkąd Ederle zrobili basen (jedyna rzecz, jakiej mi tam brakowało). Bo że toskańskie domy wakacyjne mają baseny, to wiadomo. A zestaw dom z wi-fi plus basen na ogół nam się sprawdza.

Napisałam „na ogół”, prawda?

No więc w tym roku ani nie jesteśmy w drodze nad morze, ani nie pakujemy walizek, ani nawet nie sprawdzamy gorączkowo ofert last minute. Siedzimy w domu. I teraz wiem, że już na pewno to się źle skończy. Bo w całym naszym wspólnym życiu nie wyjechaliśmy na wakacje dwa razy: kiedy wyprztykaliśmy się z pieniędzy kupując i wykańczając dom i jak wszystko było poblokowane podczas pandemii. I tylko raz nie pojechaliśmy w pozostałych latach do Włoch: kiedy korzystając z pobytu Michała w Budapeszcie, postanowiliśmy wyskoczyć na długi weekend właśnie tam.

I możecie powiedzieć, że idiotycznie narzekam, bo mało kto przez prawie 30 lat jeździ co roku do Włoch, więc mi się w czymś tam poprzewracało, ALE… Weźcie pod uwagę dwie rzeczy: permanentny stres, w jakim żyję, taki 24/7/12 razy dwadzieścia coś tam lat (mogę przeliczyć na godziny, ale miejcie litość) oraz rutynę autysty. I prawdę mówiąc nie wiem, które gorsze. A co dopiero, jak występuje w duecie. No właśnie.

EDIT: Z tą rutyną można czasem oszaleć, bo to działa na dwa sposoby. Pierwszy: JAK TO NIE JEDZIEMY NAD MORZE??? ZAWSZE JEŹDZILIŚMY!!! Oraz drugi: TYLKO NIE NAD MORZE! Wybierzcie sobie. Można rzucać monetą.

Ale zaraz tu będzie, że się cholernie użalam, więc spróbuję zmienić temat. Tak trochę. I opowiem, dlaczego nie jedziemy do tych Włoch.

Głównym winowajcą jest dom na wsi. To znaczy nie – tak naprawdę głównym winowajcą jest brak pieniędzy. Ale to chyba oczywiste. Na drugim miejscu jest ten dom na wsi, bo ogromnie mnie irytuje w tym swoim stanie surowym zamkniętym. Naprawdę trzeba go dokończyć, bo teraz to jest taki etap, że wydaliśmy kupę kasy, a nadal nie możemy z niego korzystać. I jak podliczyliśmy zwrot podatku oraz Pitera roczną premię, to nam wyszło, że powinniśmy dać radę zrobić hydraulikę, podłogi i prąd. No to albo robimy kolejny etap wykańczania domu na wsi, albo jedziemy nad morze. Próbowałam upchnąć chociaż kilka dni u Key, ale Piter był wyjątkowo mało podatny na moje sugestie, więc nic z tego nie wyszło.

No i jak już przebolałam (powiedzmy że…) te Włochy, pocieszając się, że ten kurnik na włościach i w tej sytuacji może w przyszłym roku zrobimy resztę, do końca, to się okazało, że trzeba na już znaleźć pieniądze na moją rehabilitację, bo za chwilę po prostu nie wstanę z łóżka. Oraz okulary, ale o okularach to jest epopeja i będzie z tego oddzielny wpis.

No i teraz siedzę w depresji, bo ani Włochy, ani własne letnisko… Tylko pole chwastów i rehabilitantka wbijająca mi palce w powięź i zesztywniałe mięśnie. I ja wam powiem, że do bani są takie imieniny u progu lata.

I może jednak ktoś by się nade mną poużalał???


Jak bym była normalnie funkcjonującym człowiekiem, to bym po prostu wsiadła w samolot i poleciała odwiedzić siostrę. No ale skoro nim nie jestem…

© 2024, Jo. All rights reserved.

3 Comments

Add Yours
  1. 3
    Jo

    Brejking nius: Kuba powiedział, że może pojechać do Casti.

    Pod kilkoma warunkami.

    Nie wiem, czy łapiecie: ON NEGOCJOWAŁ!!!

Leave a Reply