Zaplanowaliśmy weekend w Łodzi, bo BB miał w sobotę i niedzielę brać udział w 600 urodzinach miasta.
Przez cały piątek prosiłam moich panów o przygotowanie rzeczy do spakowania. No wiecie: piżamy, ubrania na zmianę, śpiwory… Do tego trzeba było pomyśleć o prowiancie, więc pomyślałam, odpowiednio wcześnie i wysłałam Pitera do sklepu po parówki i frankfurterki oraz napoje w postaci gazowanej Nałęczowianki i soku jabłko-wiśnia. Żeby było możliwie najbardziej jak w domu, bo to daje cień szansy na udobruchanie Jakuba, który kompletnie nie miał ochoty znowu jechać do Łodzi. Był przecież we wtorek.
Przez cały dzień nie mieli czasu, wreszcie kiedy kładłam się spać podnieśli alarm z gatunku: „Nie wiesz, gdzie są moje skarpetki?” i „Ile koszulek mam zabrać na jedną noc?”.
Nie miałam siły piec ciasta, więc wyjęliśmy z zamrażarki placek drożdżowy. Powinien być akurat.
Wyjeżdżamy. Z lekkim poślizgiem. To znaczy zanim ruszamy okazuje się, że BB nie wziął butów (na zmianę) i bluzy (na wszelki wypadek).
Zanim docieramy do osiedlowej bramy tak z głupia frant pytam, czy zapakował dokumenty. Bo przecież będzie tam sam, w tłumie, i nie wiadomo, co się będzie działo. Nie zapakował. Trzeba wrócić.
Mamy półtorej godziny. Powinniśmy zdążyć na styk.
Na rogatkach Warszawy okazuje się, że „Shit! nie zabrałem parówek!!! Ani ciast z lodówki!”. Jedziemy dalej. Bez prowiantu.
Dziesięć minut później mąż pyta, czy na moim telefonie też nie zmienia się czas dojazdu. Bo jedziemy a u niego cały czas półtorej godziny.
Owszem, zmienia się. Rośnie. Na czerwono.
Między węzłami Skierniewice i Wiskitki wszystko stoi: zderzyły się dwie osobówki i dostawczy. Nie zdążymy. Nawigacja kieruje nas na objazd przez Nieborów.
Na bocznych drogach ważą się ludzkie losy. Nie, nie drę się. Milczę jak głaz. Piter ma farta, że w dzieciństwie wpojono mi zasadę: Nie zabijaj kierowcy w czasie jazdy.
Dojeżdżamy trochę spóźnieni. Na szczęście ekipa też dopiero dociera na miejsce.
Jakub ma dość i chciałby wrócić do domu.
Za chwilę chętnie dołączyłabym do niego.
Madre obawia się, że nasz pies zeżre jej kota. Wprawdzie Luna i Lusia konsekwentnie się ignorują (to znaczy: Luna jest zaciekawiona, ale Lusia ostentacyjnie siedzi na parapecie i udaje, że jej nie widzi), ale dla spokoju pakujemy się do samochodu. Podrzucamy Jaśkowi coś do jedzenia i picia, a sami jedziemy do Pabianic. Na wycieczkę. Oglądamy okolicę, w której wiele lat temu mieszkałam. I ja po prostu wpadam tam w taką depresję, że aż sama się dziwię, chociaż niby niewiele jest już mnie w stanie zadziwić.
Wieczorem jeszcze okazuje się, że w domu została również woda do picia i jeden śpiwór.
Śpię na Jaśka materacu, bo jest dla niego za krótki. Całą noc Luna ćwiczy skoki z fotela, na którym podobno śpi, na ten mój materac. CAŁĄ NOC. Poza tym jest mi pieruńsko zimo.
Rano odkrywam, że koło łóżka Pitera leży nasz koc, którego nie użył, bo mu było za gorąco.
Wiem jedno: jeśli BlueBoy dostanie jeszcze kiedyś pracę w Łodzi, to pojedzie do niej sam. Ewentualnie możemy go zawieźć, albo odebrać. Ale ja się więcej na dwudniowy wyjazd z nimi tam nie piszę.
I bardzo uprzejmie proszę: natychmiast przestańcie się śmiać!!!
© 2023, Jo. All rights reserved.