Nie będę czarować: nie jest dobrze. Chociaż akurat w tym przypadku czary by się bardzo przydały… Trzy machnięcia różdżką i po problemie. Bo problem jest i to z tych nierozwiązywalnych.
To jest pierwszy wrzesień, w którym nie zaczynamy roku szkolnego. Pierwszy od szesnastu lat. Bo jeszcze rok temu była ta szkoła fotograficzna Jaśka i Pitera… A dzisiaj nie mamy niczego.
I powiem wam, że jest to cholernie trudne. Dla mnie, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak bezpieczna była ta wieloletnia rutyna. Bo jednak po wakacjach chłopaki wracali do szkoły, a życie do ułożonego rytmu. Chociaż ten rytm nie zawsze przynosił święty spokój, bo wiecznie coś się działo – poczynając od kilkutygodniowego kotłowania się z planami lekcji i niemożności dojścia do ładu z transportem. Ale początek roku szkolnego przynosił pewien ład, na który wszyscy czekaliśmy.
Szkoła rzucała wyzwania, ale dawała również zajęcie. Były lekcje, były obowiązki, ale również rozrywka i koledzy. Chłopcy lubili spędzać czas poza domem. Najmniej chyba ja lubiłam przekopywanie się z Jaśkiem przez podstawę programową, ale powiedzmy sobie: daliśmy radę i możemy być dumni z wyników. Poza tym ta cała rutyna: przygotowywanie obiadów do termosów, pakowanie plecaków, odwożenie do szkoły – to dawało poczucie jakiegoś porządku w życiu. No to wszystko się skończyło. Teraz już całkowicie.
Nie przesadzę mówiąc, że wraz z końcem szkół chłopaków, skończyła się moja rola, w jakiej żyłam przez wiele lat. Czuję się trochę, jak ludzie przechodzący na wcześniejszą emeryturę. Z tą tylko różnicą, że nie mogę spakować się do campera i wyjechać na Florydę, bo nadal mam w domu dwóch niesamodzielnych autystów. Ja tylko nie mogę odnaleźć się w tej aktualnej rzeczywistości, w której coś się skończyło, wszyscy oczekują ode mnie, że wymyślę nowe scenariusze, a ja nie mam pojęcia, co robić.
Jest źle, bo chłopaki też nie odnajdują się w tym poszkolnym życiu. Nie wiedzą, co z sobą zrobić. Nie mają żadnych pomysłów na to, co dalej. A oni mają przed sobą całe życie…
Wpadają w zły humor albo łapią depresyjne doły. I jest naprawdę nieciekawie. Wiem, że w tym momencie łatwo pomyśleć: „Są leki.”. Są. Zaliczyliśmy serię, kiedy pandemia zamknęła nas w domu. Kubie poszedł żołądek i do tej pory nie możemy postawić go na nogi. Nie mogliśmy w to uwierzyć, ale na lekach najnowszej generacji – czyli o zmniejszonym zagrożeniu niepożądanymi efektami, Jakub wrzucił w ciągu roku 20 kilo! Nie wiedzieliśmy, co się dzieje! Myśleliśmy, że to brak ruchu i siedzenie w domu, a to były leki. Po ich odstawieniu powoli wracał do swojej wagi i teraz już jest OK, ale było niezbyt ciekawie. Zresztą waga nie była jedynym problemem, a ten drugi – z otępieniem i jednoczesną agresją na wszystko, co było nie po jego myśli, o wiele bardziej dał nam się we znaki.
Przydałaby się ta różdżka. Albo chociaż porządny program wsparcia dorosłych osób w spektrum autyzmu. Taki prawdziwy, pozwalający autystom korzystać z życia, a ich opiekunom złapać choć chwilę oddechu i czasu dla siebie. Ale te marzenia chyba nigdy nie znajdą realizacji. Chyba, że się jednak zdecydujemy na emigrację…
Póki co: ani programu, ani emigracji i musimy jakoś odnaleźć się w obecnych realiach. To nie rozdział książki zakończony suspensem, ani odcinek serialu, który zaskakuje cliffhangerem. To życie. Nadal codziennie rano się budzimy i musimy przeżyć ten dzień. A potem kolejne.
Jak?
© 2023, Jo. All rights reserved.