Nie mam zbyt dużo kontaktu z ludźmi i wiem, że żyję trochę w takiej bańce społecznej.

Kiedyś bardzo mnie to bolało, ale od jakiegoś czasu zauważam coraz więcej PLUSów takiej sytuacji. Zwłaszcza teraz, przed świętami, kiedy media zalewają artykuły o świątecznym horrorze.
Daruję sobie ten związany z cenami masła, bo pozostałe wyczerpują moją cierpliwość. Jak czytam te opowieści wigilijne, to naprawdę wszystko mi opada. Po cholerę ludzie się spotykają, skoro te spotkania są tak trudne??? Bo ktoś się obrazi? No to niech się kurna obraża. Jakieś zagrywki, rozgrywki, przygadywania… Po co to komu, jak pytam? I żeby nie było: sama nie jestem ponad to. Bo też pakowałam się w idiotyczne świąteczne historie. I kiedy teraz zadaję sobie pytanie: „Na co u diabła mi to było???”, nie znajduję żadnej sensownej odpowiedzi.
Moim głównym świątecznym grzechem była ogromna potrzeba zorganizowania moim synom świąt, jakich sama nigdy nie miałam w dzieciństwie. Takich z rodziną i prezentami. I to mi przysłoniło zdrowy rozsądek oraz latami pchało w idiotyczne relacje i zależności. Aż do ubiegłego roku, bo [i tu fanfary poproszę!] udało mi się odzyskać rozum. Na starość, ale jeszcze zdążyłam. Bravo girl!
Żarcie i prezenty. Kolejna dramat. A ja przyznaję się do winy w obu przypadkach, chociaż jeśli chodzi o prezenty, to przysięgam, że nigdy nikomu nie dałam niczego na odwal się. Zawsze starałam się wybrać coś szczególnego dla każdej osoby, nawet jeśli to był drobiazg. Nie zawsze udawało mi się trafić, dlatego zamiast niespodzianek wolę prezenty na życzenie. Ja nie wydam bez sensu pieniędzy, a ktoś nie dostanie rzeczy, z którą nie wie, co zrobić.
No i tu na ogół polegam (w sensie, że wielokrotnie poległam) na moich synach. Na dzieciach mojej siostry też, bo nie mam z nimi takich relacji, żeby wiedzieć, czym się interesują, a powiedzieć, że siostra nie współpracuje, to jakby nic nie powiedzieć, ale moi synowie, to dopiero jest wyzwanie. Z tym, że niejako odwrotne. Jasiek przedstawia listę pożądanych prezentów, którymi można by obdzielić pół miasta, a Kuba wręcz przeciwnie: z rzadka o czymś wspomni, natomiast ma oczekiwania. Żeby prezenty sprawiły mu radość. I weź tu człowieku traf. Ale jak czytam te wszystkie jęki rozpaczy i listy najbardziej nieudanych prezentów, to dochodzę do wniosku, że u nas nie jest tak najgorzej. Albo że ludzie są nienormalni (żeby nie użyć mocniejszego określenia). Chociaż może nie powinnam się dziwić: mamy w rodzinie osobę, która chyba nigdy nie kupiła żadnego prezentu, za to opanowała do perfekcji obdarowywanie bliźnich rzeczami otrzymanymi od innych. I tak, zdarzyło mi się dostać w prezencie coś, co moja siostra podarowała darczyńcy rok wcześniej, mój mąż został „uszczęśliwiony” niepasującą (ani na niego, ani na darczyńcę – stąd chyba taki prezent) koszulą, a na jedną uroczystość wiozłam (w imieniu) „starą rodzinną pamiątkę” – będącą koszmarnym bohomazem podarowanym w ramach współpracy biznesowej.
Moi synowie mają prostszy gust: lego, filmy, książki. Albo „farby wodne akwarela” – jak przeczytałam w jednej reklamie, o mało nie krztusząc się na śmierć herbatą. No więc szukam tych farb wodnych akwarela, najlepiej w kasetce, z wymiennymi półkostkami (nie pytajcie, dlaczego tak… ja się nie znam…). Bo Kuba zużywa nierównomiernie i najczęściej wychodzi mu biała… I żeby to nie były Białe Noce, bo jakoś niechętnie. Trzymajcie kciuki!
© 2024, Jo. All rights reserved.