Ścieżka zdrowia

Nie jestem pewna, czy to najlepsza nazwa, ale przyjmijmy ją z powodu braku innej. Bo coś, przez co teraz przechodzimy, niewątpliwie jakąś nazwę mieć powinno.

Wpadliśmy w grafik wizyt lekarskich, chyba wszyscy w tej chwili, ale pozwólcie, że skupimy się na Jakubie. Bo właśnie z Kubą Piter odwiedza kolejne gabinety lekarzy i specjalistów, usiłując zgromadzić potrzebną dokumentację. Nie, nie bądźmy śmieszni – w ramach NFZ udało nam się umówić jedynie do internisty. Całą resztę trzeba zrobić prywatnie, czyli odpłatnie, co w Warszawie oznacza kwoty od 300 zł. Za każdą wizytę. Bo na przykład okazuje się, że psycholog od razu uprzedza, że potrzebuje minimum dwóch (i jako matka ja się wtedy cieszę, bo jest szansa na porządne, profesjonalne poznanie pacjenta, ale jako płatnik – dostaję finansowego zawału, widząc ilu jeszcze specjalistów mam na liście). Za odpis dokumentacji – cały czas tej samej – płacimy za każdym razem, kiedy składamy wnioski o orzeczenie niepełnosprawności chłopaków, zastanawiając się, kiedy nastąpi ten poziom cyfryzacji, że trzeba będzie jedynie uzupełnić dokumentację od ostatniej złożonej. ZUS dał sobie z tym radę, więc może kiedyś orzecznikowi ds. niepełnosprawności też się uda?

I myślę, że to jest cholernie niesprawiedliwe. Społecznie. W dwóch aspektach.

Zmuszanie osób niezdolnych do samodzielnej egzystencji, mających orzeczoną trwałą niezdolność do pracy i żyjących teoretycznie z renty socjalnej (co w praktyce oznacza pozostawanie na utrzymaniu rodziców) do korzystania z niepublicznej opieki zdrowotnej jest po prostu niemoralne. Że nikt ich nie zmusza? No nie do końca. Jeśli musisz dostarczyć zaświadczenia i opinie w ciągu dajmy na to dwóch tygodni, nie wbijesz się na wizytę w ramach NFZ. Poza tym życzę powodzenia każdemu, kto będzie próbował zgrać terminy komisji, odwołań i wizyt u specjalistów (zaświadczenia ważne są trzy miesiące…).

A po drugie: nie dość, że płacimy za prywatną opiekę medyczną i odciążamy państwową służbę zdrowia, to zasilamy budżet państwa obowiązkowymi składkami zdrowotnymi. I nie mamy możliwości odpisania sobie niczego od podatku.

Więc jak słyszę deklaracje wyborcze, wyrażające głęboką troskę o sytuację osób niepełnosprawnych i widzę niemal łzy wzruszenia z powodu ciężaru, spoczywającego na ramionach ich opiekunów, a potem bez cienia żenady wycofywanie się z każdej jednej złożonej obietnicy, to rzygać mi się chce i nawet nie przeproszę za to określenie.

Tak, powstają miejsca dla OzN. Na przykład domy dziennego pobytu czy środowiskowe domy samopomocy, utrzymywane przez samorządy lub państwo, w których pobyt i zajęcia są nieodpłatne. Jest ich za mało, nie są w stu procentach idealne i niełatwo dostać w nich miejsce. A żeby w ogóle móc się o to miejsce starać, trzeba wydać duże pieniądze. Może się zdarzyć, że w wysokości miesięcznej renty przyszłego podopiecznego.

A przy okazji: szumne zapowiedzi świadczenia wspierającego oraz asystencji osobistej właśnie mają szansę rozbić się o stanowisko ministerstwa finansów, że albo jedno, albo drugie. Genialne. Czyli albo dostaniesz pieniądze, które pozwolą ci związać koniec z końcem (bo nie mówimy o szaleństwach finansowych, tylko dociągnięciu do minimalnego wynagrodzenia), albo asystenta. I z tym asystentem będziesz mógł sobie wychodzić na spacer do parku, bo na nic więcej cię nie będzie stać. Wyrównanie renty socjalnej do minimum płacowego? To z fanfarami podpisane przez prezydenta? Jasne. Ale wyłącznie dla osób z orzeczoną całkowitą niesamodzielnością życiową i trwałą niezdolnością do pracy. Dodać, jak tę niesamodzielność i niezdolność interpretują komisje? Czy nie trzeba?

Więc wiecie, to nie jest tak różowo, że dostajemy wszystko na tacy i o co w ogóle pretensje. Czasami jedynym PLUSem, jaki udaje mi się znaleźć, jest to, że żyjemy. A i tak bywa, że dyskusyjnym.

© 2025, Jo. All rights reserved.

Leave a Reply