Znowu porobiły nam się blogowe zaległości… Słowo daję: nic na to nie poradzę. Ale postaram się uzupełnić.
Tak, przyznaję: poległam. Nie mam z tym problemu, żeby przyznać się do totalnej porażki. Nie zadziałało. Nic a nic.
Czuję się trochę jak w tych dowcipach o strajkach kobiet, po których panie musiały odrobić zaległości, nadążając jednocześnie z bieżącą robotą. Jedyna różnica jest taka, że nie strajkowałam, tylko się rozłożyłam. Zdrowotnie.
Zasadniczo nie ma to żadnego znaczenia, bo rezultat jest identyczny: wszystko w gruzach. Takich może bardziej metaforycznych, ale jednak. Nie będę wam opisywać szoku, jakiego doznałam wchodząc do łazienki chłopaków, rozpaczy – przeżywanej podczas przeglądu kuchni, ani przerażenia wywołanego wizytą na poddaszu. Ujmę to krótko: nie stać mnie (nerwowo) na chorobowe. Bo wyprowadzanie wszystkiego na prostą powoduje mi znaczny uszczerbek na poddawanym rekonwalescencji zdrowiu.
Bo ja jednak jestem naiwna i myślałam, że skoro jestem chora, to moi panowie ogarną. Się i dom. A oni zwyczajnie skorzystali z pretekstu i pod pozorem „niedenerwowania mamy/małżonki” zmykali, każdy do swojego pokoju, byle tylko zejść z potencjalnego zasięgu dyspozycji. Cwane. Ale nie do końca. Bo jak ja wreszcie stanęłam na nogi, to tak ich pogoniłam, że nienawidzą mnie teraz śmiertelnie.
Poza Jakubem. Ten znika z domu ma osiem godzin dziennie. I ma święty spokój.
W sumie to nawet nam współczuję. Ale bez względu na poziom mojej nieszczęsnej empatii, zaprowadzę w tym domu porządek. Czy ktoś tego chce, czy nie. Dlatego im współczuję, bo moja aktywność z konieczności ogranicza się do wydawania poleceń i upierdliwego sprawdzania, czy zostały wykonane.
ciąg dalszy z pewnością nastąpi
© 2024, Jo. All rights reserved.