Podobno trwają prace nad podniesieniem kwoty renty socjalnej. Piszę „podobno”, bo żyję wystarczająco długo, żeby nie wpadać w zachwyt przy pierwszych prasowych zajawkach. Ale też nie dość długo, żeby nie reagować na komentarze ludzi, którzy nigdy nie mieli nieszczęścia bycia beneficjentami systemu społecznej solidarności.
Renta socjalna jest świadczeniem wypłacanym przez państwo (czyli owszem, z naszych podatków, co tak chętnie podkreślają atakujący) osobom niezdolnym do pracy. Niezdolnym do pracy jest się na ogół ze względu na chorobę lub niepełnosprawność. To ważna uwaga i będzie z niej ciąg dalszy. Obecnie renta socjalna wynosi mniej niż połowa minimalnego wynagrodzenia. Jeśli przyjmiemy, że płaca minimalna jest to prawnie ustalony najniższy dopuszczalny poziom wynagrodzenia pieniężnego za pracę najemną, czyli jak rozumiem minimum pozwalające utrzymać się przy życiu, to aż bije po oczach pytanie:
jak mają przeżyć osoby, których jedynym źródłem utrzymania jest renta socjalna?
Jeśli dodamy do tego wspomnianą wcześniej przeze mnie kondycję osób, którym przyznawana jest renta socjalna, czyli to, że mówimy tu o osobach niepełnosprawnych lub chorych – niemal z definicji potrzebujących dodatkowego wsparcia w postaci leków, rehabilitacji, terapii, osoby wspomagającej, opieki medycznej, sytuacja robi się dramatyczna i wierzcie mi – nie nadużywam tego wzmocnienia.
Pół biedy, jeżeli rencista ma rodzinę, która mu pomaga (czytaj: utrzymuje i obsługuje). Tak jest z moimi synami. Ze swoich rent nie są w stanie opłacić nawet niezbędnej terapii. Funkcjonują tak, jak funkcjonują, wyłącznie dlatego, że ich ojciec zarabia wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nadal ich utrzymywać i wspierać. A ja ćwierć wieku temu zrezygnowałam z pracy zarobkowej i można powiedzieć, że zawodowo zajęłam się chłopakami – ich edukacją, nieustającym TUSem i prowadzeniem przez życie, bo sami albo nie wychodzą z próg domu, albo wykładają się przy pierwszej sprawie do załatwienia.
Tak, jeździmy na wakacje i mieszkamy w kompaktowym szeregowcu. Dodajcie to do kosztów terapii. Nie tylko dla chłopaków – dla nas, rodziców, również. Bo zewnętrznego wsparcia nie mamy i nigdy nie mieliśmy, chyba że za nie płaciliśmy. Ani państwo, ani rodzina nie pochylały się nad nami, naszymi dziećmi, ani naszą trudną sytuacją. Więc nie wytykajcie nam włoskich wakacji i burgerów w restauracji, bo zapewniam was, że nie chcielibyście się zamienić.
No i mamy dyskusję o wysokości renty socjalnej. I ludzi, którzy atakują ten pomysł, nazywając jej beneficjentów darmozjadami. Odpornych na prostą prawdę, że większość z tych darmozjadów oddałaby wszystko, żeby móc pójść do pracy i zarobić na swoje potrzeby. Oraz mieć normalne życie. A wiecie dlaczego tak jest? Bo w przestrzeni publicznej nie ma osób niepełnosprawnych. Bo niepełnosprawne dzieci nie siedzą w ławce obok w klasie, a z placów zabaw się je wygania. Bo głośno mówiący autysta jest wypraszany z restauracji. Bo jednej czy drugiej pańci śliniące się piętnastoletnie dziecko w parku zaburza estetykę. Bo usuwamy się z pola widzenia, słysząc obelgi. Bo łatwo wyładować swoją frustrację na słabszych, jeśli nie istnieją na co dzień w życiu społecznym.
Budżet tego nie udźwignie? Hm… Jak słyszę o zarządzaniu państwowym budżetem przez ostatnie osiem lat, to odnoszę wrażenie, że wystarczyłoby dla wszystkich niepełnosprawnych plus całej budżetówki i może jeszcze zostałoby coś na ochronę Puszczy Białowieskiej, więc nie przesadzajmy z demagogią…
Ludzie żyjący z renty socjalnej wegetują poniżej wszelkich dopuszczalnych granic. Bywa, że nie mają za co pochować swoich dzieci.
Wasza niezwykle sfrustrowana Jo.
© 2024, Jo. All rights reserved.