
Dzień Autyzmu*.
Poczytałam o celebrytkach wychowujących samodzielne dzieci w lekkim spektrum. Pooglądałam chwytające za serce zgrabne slogany piarowe. Próbowałam przez dwie godziny wytłumaczyć banalnie prostą zależność przyczynowo-skutkową dwudziestotrzylatkowi z Zespołem Aspergera. Padłam, bo toczeń dostał papu i postanowił trochę poszaleć. Posłuchałam, jak niskofunkcjonujący autystyczny dwudziestosześciolatek robi awanturę, że nie chce zupy rosół. Załadowałam trochę tabletek i bioelektrod Life Wave kupionych za nadpłacony podatek. Próbowałam wyjaśnić starszemu, że w tym państwie, po ukończeniu obowiązkowej edukacji nie ma żadnego rządowego projektu dla autystów, który pozwoliłby mu codziennie wyjść z domu na zajęcia i że musi przyjąć do wiadomości, że teraz po prostu JEST NA RENCIE. I że możemy sami sobie coś wymyślać, żeby nie zwariować. Poniosłam porażkę.
Chyba pójdę sobie coś zaświecić na niebiesko, jak myślicie?
To takie podnoszące na duchu.
*formalnie to się nazywa ładnie i politycznie korekt: Dzień Świadomości Autyzmu, co już z założenia jest totalną bzdurą, bo świadomość można definiować wg upodobań, a i tak ma się o autyzmie umowne pojęcie, jeśli się go (lub jego efektów) nie doświadczy na własnej skórze
© 2023, Jo. All rights reserved.