Lektura pięciuset stron najnowszej książki Sławomira Kopra była dla mnie nie lada wyzwaniem. Piter i BB błagali, żebym rzuciła ją w cholerę, bo dobiegające zza moich drzwi przekleństwa towarzyszące lekturze refleksje, zakłócały ich spokój i naruszały komfort domowego miru. Postaram się wam wytłumaczyć, dlaczego.
Według autora: jest to jego najlepsza książka, a on sam, po 20 latach jeżdżenia do Włoch, aspiruje do bycia prawdziwym znawcą tego kraju. Cóż… Nie jestem pisarzem, swoją wiedzę o sztuce i architekturze określiłabym jako dość mizerną, ale do Włoch jeżdżę od ponad 30 lat, więc powiedzmy, że nie jest mi to temat zupełnie obcy. Dlatego nie mogłam wyjść ze zdumienia czytając wielokrotnie o zaskoczeniu wywoływanym włoskimi zwyczajami kulinarnymi, ze słynnym fochem na latte (po włosku latte to mleko, więc składając takie zamówienie przy barze, nie należy spodziewać się kawy z mlekiem – szczególnie, jeśli jest się znawcą Włoch…), czy śniadania złożonego z jednego (podkreślenie Kopra) rogalika. Uwagami dotyczącymi carbonary (fatalnej w porównaniu z podobnym daniem w Chorwacji) poczułam się osobiście urażona i nieco zdziwiona, że nasz ekspert nigdy nie słyszał anegdoty o jednej włoskiej nonnie, umierającej za każdym razem, kiedy ktoś doda do carbonary śmietanę.
Trzeba przyznać, że historyczny research robi wrażenie. I chyba jedynie ze względu na te historyczne plotki wytrzymałam tę irytującą lekturę. No, może jeszcze z powodu paru ciekawostek związanych ze sztuką. Ale do szału doprowadzało mnie nagminne używanie określenia „plastyk” w odniesieniu do takich artystów, jak Michał Anioł czy Filippo Lippi. Plastyk!
Mimo dużej wiedzy i ciekawie podawanych anegdot historycznych, dominuje tu przerośnięte ego autora i protekcjonalny ton, sprawiający wrażenie, że nie do końca jest on przekonany o słuszności zachwytów na włoską sztuką. W wielu miejscach wręcz zachłystuje się własną erudycją, co sprawia, że byłam blisko tego rzutu książką do kosza, o którym wspominałam na początku.
Książka napisana jest niechlujnie, co nieco zdumiewa po deklaracjach, że jest najlepszą z dotychczas wydanych. Kilka zdań musiałam czytać dwukrotnie, bo nie byłam w stanie znaleźć w nich logiki. W innych autor zaprzeczał sam sobie. No i te błędy… We włoskich nazwach własnych… Bardzo psujące cały efekt.
Jeśli jednak przebrniecie przez te… niedogodności… dostaniecie garść ciekawych opowieści o włoskich artystach i możnowładcach, ich słabościach i upodobaniach. Zwiedzicie parę toskańskich miast – niekoniecznie typowo turystycznymi trasami (bo takimi autor gardzi – jak i masową turystyką). Może nawet załapiecie się na kilka lokalnych przysmaków? Będzie o Etruskach i papieżach. O filmach nakręconych na tej spalonej słońcem ziemi. A nawet o Iwaszkiewiczu w San Gimignano.
Czy warto spróbować? To już musicie sami ocenić. Moja Toskania jest zupełnie inna. Chociaż bywaliśmy w tych samych miejscach.
PS.
Jak można w książce o Italii zamieścić czarno-białe fotografie???
© 2024, Jo. All rights reserved.