Nienawidzę niedokończonych rzeczy. Takich rozpoczętych, rozgrzebanych i niedoprowadzonych do końca. I nie ma tu znaczenia, czy chodzi o urwaną wypowiedź, czy rozgrzebaną budowę domu na wsi.
Zdaję sobie sprawę z tego, że są większe problemy na świecie, ale naprawdę doprowadza mnie to do szału i powoduje depresję. Na przykład sprzątanie Jaśka: rozpoczęte i porzucone w połowie, albo przygotowanie przez Pitera listy rzeczy do zrobienia, która niemal nigdy nie zostaje zrealizowana. Czy, dajmy na to, listwy przypodłogowe, czekające w garażu na montaż od dziesięciu lat i dwóch miesięcy.
Mam świadomość, że sfinalizowania niektórych zawieszonych projektów nie doczekam, ale na osłodę tej ponurej świadomości, wczoraj część listew znalazła się na ścianach. Wprawdzie tylko część – co po dziesięciu latach trudno uznać za sukces, i wyłącznie na parterze – więc nadal do pełni szczęścia brakują dwa piętra, ale zawsze. No i kiedy usiłowałam zejść na kolację, zabił mnie klej i musiałam ją zjeść w pokoju, ale Piter dotrzymał mi towarzystwa (chociaż było mu cholernie niewygodnie).
Ale kiedy dziś rano schodziłam na dół i wreszcie szlag mnie nie trafił, a nawet przeciwnie: spojrzałam na te listwy z wielką przyjemnością, pomyślałam sobie, że dopóki człowiek potrafi się cieszyć z takich małych sukcesów, to nie jest z nim najgorzej.
PS.
Zwłaszcza, że jakimś cudem udało mi się wypić wczoraj do kolacji (tej jedzonej z tacy na kolanach) pół kieliszka cudownego wina – po raz pierwszy od chyba roku… Ale domu na wsi Piterowi nie odpuszczę! Ani porządnego posprzątania podłóg przez mojego młodszego syna. Żeby mi tu nie było, że się zbyt miękka zrobiłam!
© 2024, Jo. All rights reserved.