Nigdy, przenigdy nie będę narzekać, że siedzę w domu. Never. Obiecuję!
Otóż dzisiaj odwoziłam z chłopakami Madre na dworzec. Po wczorajszej imprezie. Na ogół Madre na dworzec odwozi Piter, samochodem, ale tym razem siedział w robocie, więc naiwnie pomyślałam, że co za problem, wsiądziemy w pięćset dziewiętnaście i pojedziemy na Centralny. A potem wrócimy tą samą trasą, tylko na odwrót.
Mój genialnie prosty plan wykrzaczył się zaraz po wyjściu z domu, bo do przystanku mamy trochę, jako że mieszkamy przecież na niecywilizowanym zadupiu, a słońce jednak podjęło decyzję, że będzie dziś smażyć.
Jak już się dowlokłyśmy z matką na przystanek (bo chłopaki to śmigali, że trzeba było co chwilę prosić, żeby na nas zaczekali), to smażyło na całego. A po dwudziestu minutach odkryliśmy, że autobus chyba wypadł z kursu. No i jak się mieszka w mieście, gdzie spod domu ma się kilka autobusów, tramwaj albo i metro, to w zasadzie nie ma bólu. Ale jeśli na dworzec można dojechać jednym jedynie autobusem, który jeździ co pół godziny i właśnie wypadł z rozkładu, no to się zaczyna robić mało sympatycznie. Zwłaszcza jeśli dajmy na to odwożony gość ma tendencje do wpadania w histeryczną panikę.
No więc ja tu się smażę (a na śmierć zapomniałam czapki, kapelusza, parasola albo chociaż blokera), Madre zaczyna nerwowo przebierać nogami, Kuba jak wiemy nie jest w stanie znieść czekania na nic i tego autobusu nie ma.
I ja już nawet zadzwoniłam do Pitera, błagając żeby nas gdzieś bliżej podrzucił, a on się zerwał z kolejnego calla, a tu nagle spóźniony o dziesięć minut autobus pojawił się na horyzoncie.
W autobusie zakaz otwierania okien, ze względu na klimatyzację. Może i ta klimatyzacja jest, ale nikt nie powiedział, że włączona, więc się trochę poddusiliśmy przez czterdzieści minut podróży, ale na pociąg zdążyliśmy. Chociaż blisko było, żeby nie. Bo wprawdzie na dworcu byliśmy z wyprzedzeniem, ale pociąg zatrzymał się w połowie peronu i zorientowałam się, że tam stoi wyłącznie dlatego, że kilka osób zaczęło nerwowo się przemieszczać w tamtym kierunku.
Zatem wsadziliśmy naszą podróżniczkę do wagonu i poszliśmy kupić Kubie gazetę, a potem na lody. I ja z rozpędu zamówiłam zupełnie nie te, które syn sobie wybrał, ale na szczęście drugi syn wykazał się przytomnością umysłu i skorygował, zanim doszło do dramatu. Bo Kuba jeszcze nie ochłonął do końca po akcji z konsolą i byle co go wyprowadza z wątpliwej równowagi. Znaczy nie, żeby na co dzień było inaczej, ale powiedzmy, że aktualnie jest nieco gorzej. A dramatów to nie chcieliśmy, bo mamy dosyć.
Potem jeszcze zaliczyłam taką atrakcję, że jeden sklep, z którego dostałam maila, że „50% rabatu na wszystko”, przy kasie mnie poinformował ustami swej ekspedientki, że mam się gonić, bo ona o żadnym rabacie nie słyszała. Na autobus musieliśmy zaczekać na cholernie śmierdzącym przystanku. W autobusie tym razem nie zamknęliśmy okna, więc mój zapalony od tygodnia splot nerwowy strzelił mega focha, a i tak się ugotowaliśmy. I kiedy dowlekliśmy się do bramy osiedla, liczyłam każde pół metra dzielące nas od domu… I przysięgłam sobie, że już nigdy nie będę narzekać, że siedzę w domu. Przenigdy. Obiecuję.
© 2024, Jo. All rights reserved.