Znacie to powiedzenie o lekcji, na której powtarzanie jesteśmy skazani, dopóki jej nie zaliczymy? No to ja mam wrażenie, że biorę udział w lekcji szachów. Niby znam zasady, wiem jak chodzą figury i nawet umiem je prawidłowo ustawić na szachownicy, ale ciągle popełniam jakiś błąd i dostaję bęcki. Rozkłada mnie taktyka, gubię niuanse w ruchach przeciwnika i budzę się dopiero, kiedy mi zgarniają z pola królową. A na dodatek wiem, że gram z doświadczonym przeciwnikiem, można śmiało powiedzieć, że arcymistrzem, który traktuje mnie jak niedouczonego dzieciaka z przedszkola. Znaczy pobłażliwie. Ale nie zamierza niczego ułatwiać. Mam się nauczyć.
Z jednej strony jest to cholernie wkurzające, bo ja wiem, że on wie, co powinnam zrobić, żeby nie położyć partii i choćby zremisować, ale skubaniec nie zamierza mi podpowiedzieć, a ja naprawdę stoję na środku szachownicy jak ta dupa i nie wiem, co zrobić. Z drugiej: odrobinę mnie ta cała gra pociesza, bo delikatnie sugeruje, że jakieś wyjście jest. To trochę jak z dzieckiem, nad którym roztaczamy dyskretną opiekę i nie interweniujemy, dopóki nie próbuje wepchnąć gwoździa do gniazdka elektrycznego. Bo mam nadzieję, że gdyby było granicznie źle, to jednak mój nauczyciel zlitowałby się nade mną i choćby wymownym wzrokiem wskazał właściwy pionek do przesunięcia.
Ten nauczyciel, to Życie.
© 2024, Jo. All rights reserved.