Lalki

Właściwie to powinien być wpis o stolarzu, ale bez lalek nie ruszymy, więc zacznę od nich.

Dwa i pół roku temu, kiedy miałam ten słynny ostateczny kryzys w relacjach z Madre oraz zawalił mi się dotychczasowy świat po zakończeniu edukacji chłopaków, potrzebowałam znaleźć sobie hobby. Takie najbardziej idiotyczne z idiotycznych. Coś, co skutecznie przekieruje moją uwagę na zupełnie inny obszar. Niby mogłam się skupić na social mediach, pisaniu książek czy czymś podobnym, ale nie byłam zdolna do żadnego wysiłku intelektualnego. Prawdę mówiąc nie byłam zdolna do żadnego wysiłku, siadła mi psyche i non stop wałkowałam „Jak ona mogła mi to powiedzieć? Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłam.” – ciągu dalszego się domyślacie: gigantyczna depresja na skraju załamania nerwowego. Sister mi dowaliła w najmniej spodziewany sposób, w najmniej spodziewanym momencie. Ojciec miał kolejną fazę przypierdalania się o wydarzenia sprzed czterdziestu lat. No i jeszcze chłopcy w domu, bez cienia opcji na przyszłość… Piter zamykał za sobą drzwi do home office, a ja zostawałam sama z tym całym życiowym burdelem w gruzach. A że tak się składa, że jestem odporna na leki stosowane w depresji oraz cierpię na druzgoczącą nietolerancję psychiatrów i terapeutów, więc musiałam sama znaleźć sobie jakieś koło ratunkowe. No to znalazłam.

Najgłupsze hobby świata.

Był styczeń. Żeby jeszcze maj albo wrzesień… Rzuciłabym się w wir ogrodnictwa. Ale styczeń, rozumiecie… Siedziałam w swoim pokoju i gapiłam się na ściany. No i na jednej z nich, a dokładniej na półce biblioteczki, siedziała Merida. Lalka, którą dostałam od Key na czterdzieste urodziny – bo nigdy w dzieciństwie nie miałam Barbie i ona postanowiła mi jedną wreszcie sprezentować. Wiecie: przy dwóch synach odpadała mi opcja „Dla dziecka kupuję…”.

I ja tak się gapiłam na tę lalkę. A potem coś tam sobie scrollowałam na fejsie i pintereście. I Bóg mi świadkiem samo podstawiło mi zdjęcia lalek, ale upozowanych jak prawdziwi ludzie… Nie że tam barbiaste róże i karmelki, tylko normalne scenki z życia, niektóre tak dopracowane, że trzeba było chwili, aby załapać, że to jest lalka.

Ale gdzie ja takie głupie hobby sobie będę brała, no błagam… – tak myślałam. I wtedy najpierw w prasie, potem w jakiejś śniadaniówce wrzucili rozmowę z dziewczyną z Trójmiasta, fotografującą Barbie. Znałam ją, bo wcześniej trafiłam na książkę o fotografii, którą właśnie wydała. A jak wiecie: od kilku lat walczę z własną ułomnością fotograficzną, więc zwracam uwagę na pojawiające się poradniki i warsztaty, łudząc się płonną nadzieją, że może kiedyś uda mi się zrobić jakieś przyzwoite zdjęcie rabarbarowi. Weszłam na insta, ciekawa czy w ogóle ktoś się interesuje tymi zdjęciami Izy, a tam… ponad sto tysięcy obserwujących…

I to był ten moment, kiedy umarłam. Ze zdziwienia. A potem zmartwychwstałam i powiedziałam sobie: „Jo, olej wszystko. Jeśli ponad sto tysięcy ludzi, z całego świata, obserwuje konto babki, która robi zdjęcia lalkom Barbie, to to nie jest idiotyczne hobby. A ty nie jesteś zdziecinniałą wariatką. Po prostu dołączasz do milionowej społeczności. I rób z tym, co chcesz!”.

No to robię. Nie wykluczone, że lekko zbzikowałam. Spotkałam równie zbzikowanych ludzi – nie, nie tylko dziewczyny. Jest to chyba jedyna społeczność, która żywi do innych przyjazne uczucia. Nikt nikogo nie obraża, nie wyszydza, nie wyzłośliwia się. Wiele osób odreagowuje w lalkowym świecie swoje życie w realu, co daje ciekawe pole do obserwacji. Jedni tylko robią zdjęcia. Inni opowiadają historie. Są kolekcjonerzy rzadkich i drogich modeli. Są posiadacze trzech lalek i pokoju z kartonu po butach. Inni tworzą dioramy, nie dające się odróżnić od rzeczywistych wnętrz. I nikomu nie przeszkadza, na jakim jesteś poziomie.

Co było najtrudniejsze? Bo już sobie wyjaśniliśmy, że mam w arcygłębokim poważaniu opinie otoczenia. Zresztą szybko okazało się, że moja siostra sama skorzystała z pretekstu „mam córkę”, Piter z cierpliwością robił mi kolejne roomboxy, a BB nie dość, że śledzi z zainteresowaniem wątki, to zaczął mi się wtrącać w uniwersum i przez niego nie mogłam oddać lalki kupionej wyłącznie ze względu na konia, bo nadał jej imię, a przecież nie można oddać kogoś, kogo się nazwało (trochę casus Alicji i Puddingu…).

A, bo ja opowiadam historie. Z nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Nie z mojej winy: po prostu te lalki żyją własnym życiem i czasami fabuła mi skręca. Niespodziewanie. Ale przywykłam, bo jak grałam w Simy, to też nigdy nie chciały robić tego, co dla nich zaplanowałam…

No więc najtrudniejsze było robienie lalkom zdjęć w plenerze. Wyjście z nimi w świat ludzi. Ale ku mojemu zdziwieniu: nikogo to nie interesowało! No może poza jednym emerytem w Roermond, który uciął sobie ze mną pogawędkę, dlaczego moje lalki nie mają Kena… Ale to było po ubiegłorocznym boomie na Barbie, więc jakby zarówno świadomość jak i tolerancja Świata wg Barbie (i Kena) nieco się upowszechniła i może ludzie trochę inaczej na to patrzą – nie ma to jak globalna moda.

Minęło dwa i pół roku. Nasze poddasze zamieniło się w lalkową pracownię. Po kilku mniej lub bardziej udanych podejściach (temat na pół książki) postanowiłam, za namową męża, przenieść moje dioramy na specjalnie zamówione pod nie regały. Bo akurat mamy nie dokończony wątek zabudowy skosów na poddaszu i z jednej strony jak raz zmieściłyby się regały na dioramy.

I tu zaczyna się temat stolarza…

[cdn]

© 2024, Jo. All rights reserved.

3 Comments

Add Yours
    • 2
      Jo

      Dobre pytanie 😀

      Aaa… już wiem! Bo odseparowałam wątek lalkowy i on jest teraz wyłącznie na IG! I na lalkowym blogu, na którym mam koszmarne zaległości, bo struktura Lalek jest zdecydowanie instagramowa 😉

Leave a Reply