Konsekwencje, kara i jak to ogarnąć?

Temat o moim braku wiary w sens karania żyje własnym życiem. Pojawiają się związane z nim dylematy. Nie wszystkie da się lekko rozłożyć na macie. Poza tym każdy ma swoje zdanie, wynikające z własnych przekonań, doświadczeń i wychowania, a mnie zupełnie nie chodzi o przekonywanie kogokolwiek do moich. Też bym nie chciała, żeby ktoś wymuszał na mnie przyjęcie własnych poglądów. OK? Zatem nie będę się zagłębiać w rozważania: „Karać czy nie?” ani „To jest kara, czy ponoszenie konsekwencji?”, tylko opowiem wam, jak to u nas wygląda w praktyce.

Autysta, bez względu na to, czy dorosły, czy dziecko, podnosi poprzeczkę. Bo z neurotypowymi jest łatwiej. Nie masz świadomości, że robisz coś źle – nie powinieneś (w mojej ocenie!) być ukarany. Powinno ci się wytłumaczyć, dlaczego to, co zrobiłeś jest niewłaściwe, można cię zaangażować do usuwania szkód i następnym razem powinieneś wiedzieć, że tego nie wolno zrobić. Przynajmniej w teorii. Jak wszyscy wiemy: repetitio est mater studiorum, więc w wieloletnim procesie wychowywania pewne sytuacje musimy powtarzać, bywa wielokrotnie, do osiągnięcia pożądanego rezultatu. Jeśli czyn popełniony jest świadomie, albo i z premedytacją, wtedy sytuacja jest jasna, nawet dla mnie. Kara jest uzasadniona. Ale – i tu znów moja osobista opinia – kara naprawiająca szkodę, a nie będąca odegraniem się na sprawcy.

W przypadku moich (co zawsze podkreślam) autystów, problemem jest ustalenie: tak wyszło, czy zrobił to zamierzenie? I tu niestety bez wieloletniej, uważnej i przepracowanej koegzystencji, niewiele się zdziała, czego mieliśmy dowody nie raz. Na przykład w Klubie albo szkole, kiedy jakieś zachowanie chłopaków było interpretowane w sposób, który nijak nie przystawał do faktycznej sytuacji. I oczywiście kilka osób zaraz mi tu powie: Jo, ty jako matka jesteś skrzywiona i masz tendencję do usprawiedliwiania ich. Możliwe. Ale też spędziłam z nimi ćwierć wieku. Dosłownie. Nie że dzieci sobie, ja sobie. Siedziałam z nimi day by day, w jednym pokoju, odgadując o co im chodzi, całymi latami. Zapytajcie kogokolwiek, kto u nas bywał. Ja się tych chłopaków nauczyłam. I choć wiele jest jeszcze sytuacji niejasnych, to umiem ich czytać lepiej, niż ktokolwiek inny.

Przez wiele lat chłopcy nie komunikowali się werbalnie. Nie oznacza to, że nie mówili. Nie komunikowali się. Musieliśmy nauczyć się odczytywać niewerbalne sygnały. Kuba do tej pory raczej nie zgłosi, że chce pić. Trzeba mu to proponować, pilnując jego aktywności. On nie potrafi świadomie zdefiniować swojego dyskomfortu. I na przykład zgłasza, że jest głodny, dopiero kiedy z głodu zaczyna go mdlić. Trzeba myśleć za niego.

Wiele razy opowiadałam wam anegdotki medyczne. Jak to lekarz najpierw wyrzucał mnie za drzwi, a potem prosił o powrót, bo okazywało się, że dziecko nie potrafi powiedzieć, gdzie je boli. Teraz już się nauczyłam mówić: „Pacjent nie komunikuje się werbalnie, możemy powiedzieć, co się dzieje objawowo.”. Teraz ja się nie daję wyrzucić z gabinetu, a lekarz na ogół przyjmuje do wiadomości. Ale bywało różnie. Moja ulubiona historia miała miejsce w dzieciństwie chłopaków, kiedy z obserwacji wychodziło mi wysiękowe zapalenie ucha z perforacją (wysoka gorączka, silny ból przy uchu, w nocy krew na poduszce i rano spadek temperatury i dało się dziecko dotknąć). Lekarz mnie wyrzucił, a po chwili przyszedł przeprosić i wypisał odpowiednie recepty.

Podaję ten przydługi przykład jako ilustrację do mojego poziomu rozczytywania chłopaków. Piter ma nieco słabszy, bo spędzał z nimi mniej czasu. Ale i on widzi, kiedy następuje ten moment, w którym trzeba z Kubą wyjść ze sklepu, restauracji, czegokolwiek. To jest tak wyćwiczona umiejętność, że łapiesz kątem oka sygnał niewidoczny dla innych, w ułamku sekundy analizujesz bez użycia świadomości i reagujesz natychmiast. Albo bardzo żałujesz, jeśli go zlekceważyłeś. Lata praktyki.

No więc teoretycznie wiesz, kiedy twoje dziecko (obecnie lat dwadzieścia sześć) zrobiło coś z rozmysłem, a kiedy niechcący. I tak, bywa, że nie wytrzymują ci nerwy nawet wtedy, kiedy robi coś niezamierzenie. Nie jesteśmy chodzącymi aniołami, mamy swoją wytrzymałość. Kiedy Kuba robi coś niechcący i zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił, na ogół bardzo się tym przejmuje i bez sensu jest pogłębianie tej frustracji. Musimy łagodzić. Angażujemy do naprawienie szkody, ale łagodzimy. Kiedy nie zdaje sobie sprawy – zasadniczo nie ma o czym mówić. Nie wytłumaczysz, że coś zrobił, a co dopiero, że to było niewłaściwe.

Problem zaczyna się, kiedy robi coś… No właśnie… Świadomie? Sam przychodzi po karę, bo tak kara pozwala mu, nie wiem jak to określić… odpokutować? Sam proponował szlaban na komputer albo na telewizję i skrupulatnie trzymał się wyznaczonego przez siebie terminu, bo dzięki temu on czuł się lepiej.

Znacznie gorzej wygląda sytuacja, kiedy wie, że czegoś nie wolno robić, ale to robi i w trakcie czynności wie, że robi źle, ale nie jest w stanie się powstrzymać. Na przykład atakuje brata, wiedząc że nie wolno, ale nie panuje nad tym. Stoi w bloczkach startowych, żeby się do niego wyrwać i dopóki mu nie przywali, nic nie jest w stanie go zatrzymać. Z ostatnim uderzeniem leci zdanie „Przepraszam, przepraszam!!!”. Co wtedy?

Tak, żąda dla siebie kary, ponosi ją bez protestu, ale ta kara nie ma absolutnie żadnego wpływu na jego zachowanie. I być może leży u podstawy mojego przekonania o bezsensowności stosowania kar.

Oczywiście trzeba tu uwzględnić specyfikę funkcjonowania autysty. Bezsilność rodziców. Nieskuteczność stosowanych latami terapii w tym zakresie. Ale tak właśnie to wygląda.


Spójrzmy teraz na BlueBoya. Spektrum. Zespół Aspergera. BB funkcjonuje trochę pomiędzy światami: tym naszym, a tym Jakuba. Z niektórymi rzeczami radzi sobie całkiem nieźle, ale inne są nie-do-przejścia. BB ma straszne deficyty uwagi i koncentracji. Potrafi w trakcie wykonywania czynności odjechać i zamiast powiedzieć, że odjechał, zrobić coś tak idiotycznego, że sam nie wie, dlaczego to zrobił. Notorycznie nie robi tego, co ustaliliśmy. Ma tego świadomość, ponosi konsekwencje, ale znów: karanie jest (w mojej ocenie) bez sensu.

Największym problemem w przypadku BlueBoya jest zachowanie. To temat bardzo trudny i wrażliwy, więc nie o wszystkim tu napiszę, ale jedna rzecz jest stałym punktem zapalnym. Chamskie odzywki. BB ma krótki lont (ja też zresztą) i nie przyjmuje krytyki. Na zwykłe zwrócenie uwagi, że czegoś nie zrobił, od razu leci z buzią, co nas wkurza na maksa. Ja też w słowach nie przebieram w takich sytuacjach (padam na pysk, on miał dajmy na do wyjąć z lodówki zupę i podgrzać, a schował rozmrażające się mięso, w związku z czym trzeba wymyślać coś innego na kolację – chodzi o takie sytuacje), więc zaczyna się pyskówka, bo on nie przyjmuje do wiadomości, że coś zawalił i odbiera to jako niesprawiedliwy atak, bo jak wiemy – on jest zawsze niewinny, bo lubi być niewinny, a nienawidzi tego, że ja mam zawsze rację (jego słowa) i to go wkurza, a w ogóle Kuba też mógłby coś w tym domu robić (ale kiedy mają razem sprzątać to „nie, sam to zrobię, bo Kuba dupę truje przy zamiataniu”), a pies mu za krzesłem stoi, i w ogóle skończył się karnet na łucznictwo, a jak kupi Magiczne Dowcipy Weasleeyów to mu nie wystarczy na Kalendarz Adwentowy Avengers, a już sobie zaplanował serię zdjęć na Insta, i Leon to jednak bardzo go rozczarował, i jest dokładnie tak samo zakłamany jak Meghan Markle.

Nadążacie?

Kara za chamskie odzywki nie daje żadnej, ale to żadnej nadziei na to, że następnym razem ugryzie się w język. Będzie tak samo. A po godzinie, jak opadnie kurz bitewny, BB przyjedzie do mnie się pokajać. I będzie to szczere. Bo sam wreszcie doszedł do tego, że podczas akcji nie panuje nad sobą. Jak wulkan, którego erupcji nic nie jest w stanie zatrzymać w trakcie. Potem jest mu cholernie przykro i głupio. Wymyśla sobie od niewdzięcznych gówniarzy. Wie, że trafili mu się wyjątkowi rodzice, bo gdyby był dzieckiem moich, to by miał w życiu totalnie przerąbane. Ale kiedy dzieje się ta cała sytuacja – nie ma opcji wyłączenia zasilania.

Karać? Serio? To chyba wyłącznie w celu odreagowania, pokazania kto tu rządzi, bo zdecydowanie nie wychowawczo.

Ostatnio BB miał tygodniowy szlaban wychodzenia z domu i korzystania z konsoli. I na ten drugi się nie zgodził. Rozmowa utknęła w martwym punkcie i nie ruszyła z miejsca przez godzinę. Powodzenia.

Szlaban niewychodzenia z domu został zmodyfikowany na „bez pozwolenia”. Bo ktoś musi wychodzić z psem, jak ja jestem chora. Poza tym miał zajęcia, za które i tak byśmy zapłacili, więc dostawał na nie przepustkę. Jeśli się idealnie zachowywał przez resztę czasu.

A w ogóle ten szlaban dostał dlatego, że jak skończyliśmy skakać sobie do oczu (a było ostro, łącznie z „Powiesz jeszcze jedno słowo i masz pięć minut na spakowanie się! I nie obchodzi mnie dokąd pójdziesz!”) i odzyskałam zdolność do trzeźwego myślenia, natychmiast pojawił mi się obraz BlueBoya wychodzącego z domu i robiącego coś totalnie idiotycznego, bo przecież „nie ma już nic do stracenia”, więc można powiedzieć: profilaktycznie.


Bycie rodzicem, to najtrudniejszy zawód świata. Oczywiście o ile jest się tym rodzicem naprawdę i codziennie, a nie jedynie w dokumentach. Bycie rodzicem moich autystycznych synów podnosi tę poprzeczkę w kosmos. Wiem, że w neurotypowych rodzinach też występuje game level grochem o ścianę – różnica jest taka, że my nie możemy mieć nawet cienia nadziei, że kiedyś jednak może ewentualnie dotrze. Bo to, że nie dociera, wynika ze specyfiki spektrum autyzmu.

Ale żyjemy. Dajemy radę lub się wykładamy. Nie mamy wyjścia. Nikt nam nie zmieni oprogramowania. I uważam, że całkiem nieźle nam wychodzi. Oczywiście biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.

© 2023, Jo. All rights reserved.

Leave a Reply