Nienawidziłam obozów i kolonii. Za każdym razem były dla mnie czymś w rodzaju obozu karnego za niepopełnione winy. Byłam dosłownie chora na myśl, że muszę wytrzymać te dwa lub trzy tygodnie poza domem, z innymi ludźmi, w jednej sali, z jedzeniem stołówkowym i głupimi zajęciami. Ja się w ogóle nigdy nie nadawałam do zorganizowanych form, właściwie czegokolwiek. NIE NA WI DZI ŁAM tego. Niestety nikt mnie nie pytał o zdanie i w wakacje po prostu wywożono nas na kolonie. Pewnego roku nawet na dwa turnusy, czyli półtora miesiąca. Do tej pory żołądek wywraca mi się na samo wspomnienie.
Od dziecka cierpię na problem adaptacyjny. Bywa, że z trudem wysiadam z samochodu u celu podróży i dotyczy to również miejsc, w których wielokrotnie bywam, od lat. Muszę mieć kilka dni na przywyknięcie do danego miejsca – jako dziecko określałam to jako „wypełnienie przestrzeni własną energią” (swoją droga niezła byłam, nie ma co!). Wyjazd na wakacje do miejsca pełnego innych dzieci, z którymi na dodatek śpi się w jednej sali, gdzie nie ma żadnej prywatności, był dla mnie koszmarem.
Poza tym ja zawsze lubiłam sama sobie organizować zajęcia. Nigdy się nie nudziłam. Moim marzeniem było posiadanie babci na wsi, do której mogłabym jechać na całe lato i nie przeszkadzać w tym czasie rodzicom. Siedziałabym sobie gdzieś w cieniu, z książką i naprawdę niczego więcej bym nie potrzebowała. A na koloniach jakieś durne dwa ognie, śpiewanie piosenek ze śpiewnika Iskier, spacery po wchodzącym w sandałki piachu… I nalewana z kotła obrzydliwa słodzona herbata. No chyba, że w NRD – tam piło się wyłącznie miętę. Raz się naprawdę wkurzyłam i opowiedziałam koleżankom z sali historię o dawnych mieszkańcach dworku, w którym ŁZGraf miało ośrodek kolonijny, pochowanych w grobowcu w parku (autentyk!) i straszących tych, którzy tu przyjeżdżają. Chyba zmarnowałam talent, bo do końca pobytu nikt sam nie wychodził w nocy do łazienki…
No właśnie – łazienki… Te wspólne prysznice… Na obozach – zimna woda w rynnie… Jak, na litość boską, można myć zęby w zimnej wodzie??? A o osłoniętych pałatką latrynach nawet nie będę wspominać.
Jak widać nie nadaję się (i nigdy nie nadawałam) do takich atrakcji. Zresztą do tej pory nie ma mowy, żebym pojechałam na wakacje pod namiot czy na inny kemping. No way! Ja muszę mieć normalne, cywilizowane warunki: wygodne łóżko, porządny prysznic i dobrze zaopatrzony sklep w pobliżu. Resztę sama sobie zorganizuję.

PS.
Kuba był kilka razy na wycieczkach z nocowaniem. Trudno się od niego dowiedzieć o wrażenia.
BB pojechał raz na zieloną szkołę. Kazał mi przyrzec, że nigdy więcej go do tego nie zmuszę.
MY BOY
© 2023, Jo. All rights reserved.