Mam lekką kleszczową fobię. Wprawdzie nie dorównuję mojej babci, która panicznie bała się, że jej jakiś kleszcz wejdzie przez okno na drugie piętro, ale mimo wszystko daleko mi do Key, niemal hurtowo wyciągającej kleszcze z psów ze stoickim spokojem. Zatem jak wczoraj, po wieczornym spacerze, Piter wezwał mnie na pomoc w sprawie kleszcza, daleko mi było do euforii.
Kiedy wrócił ze spaceru z Luną, to właściwe szłam już spać, co powinien wziąć pod uwagę. Nie wziął, ale chyba nie miał wyjścia. Bo faktycznie: spasiony kleszcz wisiał Lunie na tyłku i budził moje przerażenie. I teraz zrozumcie: ona całe dnie niemal siedzi na nas. Śpi u mnie. Na łóżku. Od kilku dni gardzi pozycją w nogach i ostatnie dwie noce ładowała mi się na sąsiednią poduszkę. Piter ją co drugi dzień wyczesuje, bo strasznie dużo sierści gubi tej wiosny. I nikt z nas nie zauważył tego kleszcza! Dopiero wczoraj, kiedy to bydle było tak spasione, że budziło wielkością moje przerażenie!
Tak w ogóle to przez chwilę mieliśmy dość emocjonalny koktajl, bo do przerażenia i paniki dołączyło poczucie winy (Pitera) i mój lekki, bo naprawdę byłam mocno zmęczona, wkurw. Ponieważ okazało się, że mój mąż przegapił termin wymiany obroży przeciwkleszczowej. Na tych naszych Błoniach Wilanowskich kleszcze są cały rok, więc cały rok pies chodzi w tej obroży i ona faktycznie działa. No i gdzieś zginęła świadomość, że pół roku już minęło i trzeba wymienić obrożę…
Ale wukrw wkurwem, panika paniką, a tu trzeba usunąć drania, bo jak już go zobaczyliśmy, to przecież nikt nie pójdzie spać. Tymczasem nie mieliśmy w domu niczego, czym się kleszcze usuwa. Luna też ostatnia z tych, co spokojnie stoją, więc jak się domyślacie akcja przebiegała dość ciężko. No dobra, powiem to wprost: trudno ocenić, co trudniejsze: usuwanie kleszcza bez narzędzi, czy utrzymanie tego psa w miarę nieruchomo. Mamy niedzielę po dwudziestej pierwszej, wszystko pozamykane, w domu dysponujemy jedynie podstawową apteczką i mamy wypasionego kleszcze na psie. Tam psie. Na JRTerrierze! Nie, to nie to samo.
I tu spłynęło na Pitera natchnienie, za co go będę podziwiać przez tydzień. Plastikowy widelec! To znaczy, że plastikowy, to już była moja koncepcja, ale widelec! Po spryskaniu psa i kleszcza spirytusem, względnym unieruchomieniu Luny przeze mnie, Piter za pomocą widelca usunął kleszcza. Wszystko to z różnymi zwrotami akcji i nie przynoszącymi sukcesu innymi próbami rozwiązania problemu, trwało z pół godziny. Nigdy więcej. Jak tylko otworzą sklep dla zwierząt idę z chłopakami po nową obrożę i taki dynks do wyciągania kleszczy, więc prawem Murphy’ego do końca życia nie powinniśmy trafić na żadnego kleszcza. No wiecie: jak kupiłam mężowi na gwiazdkę odśnieżarkę – przez trzy lata nie padał intensywny śnieg, a potem przeprowadziliśmy się na odśnieżane osiedle… W ten deseń…
No po tym wszystkim ja po prostu padłam. Piszę Madre o całej historii. A ona mi na to: „A ja muszę jutro iść z kotem do weta, bo mi mało sika.”
Empatia nigdy nie była mocną stroną w tej rodzinie.
© 2024, Jo. All rights reserved.