Kaletka

To może dla rozluźnienia atmosfery opowiem o kaletce?

Przed wakacjami, czyli z pół roku temu, wysiadła mi kaletka podbarkowa. Czy jakoś podobnie. Znaczy sama nie wysiadła, tylko przy pomocy naszej terrierki, która cierpiąc na nieustawiczne ADHD, kilka razy z rzędu szarpnęła się na smyczy, kiedy zbyt wolno przemieszczałam się w stronę furtki podczas południowego spaceru i mi ten bark kontuzjowała. Ja oczywiście problem zlekceważyłam, a po powrocie z urlopu nie byłam w stanie umyć zębów ani się uczesać.

Wreszcie mąż mnie zawiózł do ortopedy – zdaje się, że miało to coś wspólnego z moimi prośbami o pokrojenie mi jedzenia oraz zalegającą na poddaszu stertą niewyprasowanych powakacyjnie ciuchów. I okazało się, że to kaletka, w pakiecie z dwoma innymi urazami i przewlekłym stanem zapalno-zwyrodnieniowym, co wykazało USG. To znaczy głowy nie dam, że diagnoza brzmiała dokładnie tak, jak piszę, bo nie pamiętam, a lepiej żebym nie zaglądała do papierów, bo wiecie, że ja choruję po przeczytaniu ulotki z potencjalnie możliwymi NOPami. Więc lepiej nie. Ale kaletka, dwa inne uszkodzenia, przewlekły stan zapalny i stan zwyrodnieniowy tam były na bank.

Pan doktor, a następnie drugi – bo przecież nie trafisz tak, żeby cię przyjmował ten sam jeden, zaordynowali mi leki przeciwzapalne i rehabilitację. Leki przeciwzapalne wymagały podania osłonowo Nolpazy, która w szybkim czasie do reszty rozwaliła mi rozwalony wcześniej półroczną kuracją antybiotykową żołądek tak, że nie byłam w stanie pić nawet wody, a bark bolał tak bardzo, że w nocy budziłam się z bólu. I oczywiście nadal niczego nie byłam w stanie zrobić, ani w domu, ani samoobsługowo, bo mi łzy płynęły z oczu (a środków przeciwbólowych nie wolno było mi brać ze względu na ten lek przeciwzapalny).

I przyszedł taki dzień, że mi było wszystko jedno, na co umrę i po prostu wypieprzyłam wszystkie leki do kosza i pomyślałam o ostatniej desce ratunku, czyli akupunkturze.

niniejszy wpis nie stanowi porady medycznej i w ogóle należy o nim zapomnieć zaraz po przeczytaniu

Tak się złożyło, że następnego dnia pojechałam z Jakubem na jogę. I tam ucięłam sobie pogawędkę na temat wątpliwości co do kwalifikacji i intencji lekarzy, którzy w wielu przypadkach zamiast na niedokwasowość żołądka leczą na nadkwaśność, wysyłając pacjentów do piekła, a już na bank leczą choroby, zamiast chorych.

Nasza instruktorka poleciła mi maść z takim zielonym ziółkiem, która rewelacyjnie naprawia jej kolana. Nadal zaciskając zęby z bólu kupiłam tę maść przez telefon, zanim dojechaliśmy do domu.

Nie udało mi się jej użyć, bo następnego dnia obudziłam się z ręką sprawną i niebolącą. Pozostała mi pewna sztywność w stawie, co podobno jest widoczne podczas ćwiczeń, ale minęło od tamtego dnia chyba z pięć tygodni, a ja jakoś żyję i nawet wyprowadzam znów psa na spacer…

I teraz to już w ogóle niczego nie rozumiem. A nawet nie jestem pewna, czy zrozumieć chcę.


Chyba czas napisać coś o jodze…

© 2023, Jo. All rights reserved.

5 Comments

Add Yours

Leave a Reply