Jesienny weekend

Mam lekką traumę związaną z jesiennymi wyjazdami w góry, ale podobno czasem warto walczyć z demonami.

Mieliśmy kiedyś zwyczaj wyjeżdżania jesienią w góry, który kilka lat temu zamieniliśmy na jesienne wyjazdy do Włoch, ale ponieważ w tym roku Italię odwiedziliśmy na początku sezonu, ktoś w domu wpadł na pomysł zamknięcia go weekendem w Tatrach. Znaczy zamknięcia sezonu, bo nie wiem, czy się jasno wyraziłam.

Z tym jasnym wyrażaniem myśli mam ostatnio spory problem, który nasila się, kiedy jestem w stresie. A szykowanie się na wspomniany wyjazd właśnie mi stres podbija, jakby generalnie było go mało. I w ogóle mamy ostatnio sytuację na granicy samozagłady, ale oszczędzę wam rozwijania tego tematu, bo jak go poruszam, to nawet moja matka ostentacyjnie ziewa

Wracając do stresu wyjazdowego: ostatnio, jak już byliśmy pięknie spakowani i gotowi do ruszenia w drogę, zadzwonili z Kuby szkoły, że lądujemy na kwarantannie, bo mają w klasie COVID. I kiedy ta kwarantanna nam się skończyła, w Polsce na dobre rozgościła się październikowa edycja COVIDu, pozamykano znowu baseny a wizja chodzenia wszędzie w maseczkach skutecznie zniechęciła nas do wyjeżdżania gdziekolwiek. Co się działo podczas rozpakowywania bagaży – możecie sobie wyobrazić.

Tym razem tuż przed wyjazdem sytuacja w domu zagęściła się do poziomu „jak ktoś kichnie, to wszyscy eksplodujemy”. Nie miałam najmniejszej ochoty na rodzinne wyjazdy, oparte na założeniu spędzania razem czasu przez cztery doby, ale Panicze zdążyli się nastawić na te góry, co groziło pogorszeniem (no zaraz umrę ze śmiechu) sytuacji, poza tym trzeba by było po raz kolejny odwoływać rezerwację w Willa Alta – co byłoby skrajną nieodpowiedzialnością i brakiem szacunku dla gospodarzy, więc machnęłam ręką i z ciężkim westchnięciem poszłam po kaganiec.

Ale że co? Jak to kaganiec??? No kaganiec. Bo stałym punktem pobytu w górach jest wjazd na Gubałówkę i o ile jeszcze możemy spróbować negocjacji odnośnie tej rynny saneczkowej, to wjazd kolejką linową jest nienaruszalny.

Coś mi się wydaje, że jednak powinnam przejść do szczegółów…

Jechaliśmy z Luną. Na ogół nie jeździmy z psem, ale tym razem to było: albo z psem, albo w ogóle, bo nie stać nas na hotel dla psów. W zasadzie na ten nasz pensjonat też nie bardzo, ale mieliśmy voucher. Jeszcze z czasów pandemii, kiedy wiele małych rodzinnych biznesów ratowało istnienie voucherami.

Znaliśmy właścicieli Alty z dawnych lat jeżdżenia na Głodówkę, w drodze do Budapesztu zatrzymaliśmy się na nocleg w ich zakopiańskim domu wczasowym pod Giewontem, więc kiedy prosili o voucherowe wsparcie podczas lockdownu nie zastanawiałam się zbytnio, bo przecież kiedyś tam pojedziemy. I wyszło nam, że to kiedyś właśnie nastąpiło.

A, no i można do nich przyjechać z psem.

Zapakowaliśmy się zatem do auta (przy czym bagażowo wyjazd nie różnił się prawie od wyjazdu na dwa tygodnie nad morze latem) i ruszyliśmy w drogę. Autostrada, elegancko, pogoda ładna, słoneczko świeci, każdy stara się nie zepsuć wyjazdu. Dzwonią z Alty, że jest problem z zamówioną na dziś obiadokolacją i czy możemy ją przełożyć na jutro. Jasne, żaden problem, zjemy obiad po drodze. Na przykład w Głogoczowie.

Chłopskie Jadło w Głogoczowie

Zatrzymywaliśmy się tu na popas przez wiele lat. Właśnie w czasach, kiedy z małymi Paniczami jeździliśmy jesienią w góry, ale też i w drodze do Włoch, kiedy jeszcze jeździliśmy przez Chyżne czy Chochołów. Potem zmieniliśmy i trasę, i popasy, bo po tym, jak Kościuszko sprzedał sieć restauracji, bardzo spadła jakość kuchni, a w podróży wiadomo: stan żołądka jest istotny. Tym razem postanowiliśmy sprawdzić, jak tam jest teraz. No i powiem tak: OK. Jedzenie w porządku, ale ceny absurdalne. Trzy stówy za cztery drugie dania z kompotem kwalifikują się do słynnych „paragonów grozy” i Chłopskie Jadło raczej na naszą listę nie wróci.

Plusem tego miejsca jest swobodna atmosfera, spory wybór dań i super plener. Można pospacerować, rozprostować nogi, a nawet pobujać się na huśtawce. Tylko kozy mnie rozczarowały… Stały skubane na płocie dobry kwadrans, a kiedy wyjęłam aparat, żeby to uwiecznić, ostentacyjnie z płota zeszły i oddaliły się z godnością, aby do końca naszej wizyty na niego nie wskoczyć ponownie.

Willa Alta

Jadąc przez Bukowinę w kierunku Głodówki miniemy ją na zakręcie niemal zaraz za rondem. Położona na wzniesieniu góruje nad sąsiednimi domami, a z jej okien i tarasów roztacza się zachwycająca panorama Tatr. No chyba, że akurat chmury nisko zejdą, to wtedy nie.

Ale tak było dopiero w sobotę i wiedząc, co zapowiadają prognozy, w piątek pojechaliśmy na Gubałówkę. Z psem w kagańcu.

Gubałówka i Krupówki

Zestaw dla najgorszego sortu turystów. Tylko powiedzcie to Paniczom…

Chciał, nie chciał – zaparkowaliśmy na tym wielkim parkingu za miliony monet koło targowiska, zapakowaliśmy sukę w namordnik i (ze słusznie obrażoną) wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę. Pogodę mieliśmy cudowną. Słońce, lekki wietrzyk, nie za gorąco. Podziwiając widoki zrobiliśmy duży (jak na nas, z psem, w tłumie ludzi) spacer, zjedliśmy jakieś lody (bo coś trzeba było, żeby wycieczka się liczyła, a dudniące ludową muzyką tarasy knajpiane lekko nas odstraszały), pooglądaliśmy suweniry dla turystów niezmiernie się dziwiąc, że naprawdę ktoś to kupuje… Przy stacji kolejki wstąpiliśmy do toalety, płatnej rzecz jasna, z dziadkiem klozetowym wydającym paragon z kasy fiskalnej. Na moje zdumienie, że z kwitkiem, odparł z filozoficzną zadumą: „Takie życie…”. Coś w tym jest.

Kiedy zjeżdżaliśmy na dół trochę mieliśmy już dosyć, ale BlueBoyowi brakowało do kompletu Krupówek, a reszta umierała z pragnienia, bo oczywiście bidonik dla Lunki mieliśmy, ale już niczego do picia dla nas nie. I chyba pierwszy raz w życiu ucieszyłam się na widok McDonaldsa, w którym można było kupić za normalne pieniądze napoje, co bardzo źle świadczy o teraźniejszości w Tatrach, zwłaszcza w porównaniu ze wspomnieniami sprzed wielu lat.

A, przepraszam: drugi raz. Pierwszy nastąpił po wizycie w Zamkach Julii i Romea, kiedy nigdzie, ale to nigdzie nie było toalety. A jak Panicze dopadli MD, to wiadomo, że na toaletach się nie skończyło.

Głodówka

Wspomniałam o Głodówce. Tutejsze schronisko było kiedyś ośrodkiem szkoleniowo-wypoczynkowym GK ZHP i miejscem, w którym w dzieciństwie spędzałam wakacje. Chciałabym napisać o nim oddzielną notkę, ale mam z tym problem. Bo tamtej Głodówki już od dawna nie ma. A ta nowa jest dla mnie miejscem obcym. Ale słynna Panorama Tatr z Głodówki nadal jest taka, jak kiedyś.

Nie wiem, jak jest z noclegami, ale w schronisku działa restauracja z bardzo przyzwoitym cenowo i jakościowo jedzeniem i pięknym widokiem na góry (patrz: uwaga na temat deszczu i chmur!). Poprzestaliśmy na deserach, ale i szarlotka, i sernik były pyszne.

Oscypki z bacówki

Zanim chmury i deszcze zawładnęły okolicą, pojechaliśmy po sery. Takie prawdziwe oscypki. Prosto od bacy.

Zaczęliśmy od bacówki unijnej, której świetność skończyła się chyba wraz z unijnym programem. Byliśmy tam zaraz po otwarciu, ledwo opadł kurz po telewizjach nagrywających swoje relacje. Rozmawialiśmy z bacy Jasionka Teściową – bardzo wygadaną góralką. Było super. Teraz zastaliśmy owcze bobki i ciszę. Oraz tabliczkę, że nie wolno tu parkować kiedy bacówka jest nieczynna (ale bez informacji, kiedy czynna jest).

Smutne.

Ostatecznie oscypki kupiliśmy w drodze do Chochołowa. Stoi tam sporo otwartych bacówek, wypakowanych świeżo uwędzonymi serami oraz – tak, jak wszędzie na Podhalu – syropami, dżemami, miodami i marynowanymi grzybkami. Robiliśmy tu zakupy jadąc do Budapesztu i teraz sobie o tym przypomnieliśmy ratując oscypkowy plan 😉

Przejeżdżając dzień później przez Polanę Pańszczykową widzieliśmy bacę i otwarte drzwi unijnej bacówki, ale nie zatrzymywaliśmy się już, bo mieliśmy oscypki, a na dodatek lał deszcz.

No właśnie – deszcz. Ten zapowiadany na sobotę, pojawił się zgodnie z prognozą, Nie to co zapowiadane ulewy i burze w Maremmie podczas tegorocznych wakacji. Byliśmy czujni i na sobotę zaplanowaliśmy basen. Ostatecznie jak siedzisz w wodzie, to ci woda nie powinna przeszkadzać, prawda?

Termy Bukowina

W przeciwieństwie do męża i synów nienawidzę basenów. To znaczy: oni je lubią, ja nie. Nie że męża i synów nienienawidzę w przeciwieństwie do basenów. Koncepcja wchodzenia do wielkiej wanny z zimną wodą w towarzystwie obcych ludzi mnie odrzuca. Na bukowińskie termy dałam się namówić, bo podobno woda termalna ma zbawienny wpływ na zdrowie, a po drugie mimo wszystko była to alternatywa dla siedzenia w pensjonacie. Bo w pensjonacie nie bardzo było gdzie siedzieć, jeśli mam być szczera.

Termy, deszcz i BlueBoy. I doceńcie, że oszczędzę wam zdjęć z basenów. Nie robiłam ich nie tylko dlatego, że Piter zostawił mój telefon w samochodzie, jasne?

Ledwo weszłam do wody, wiedziałam, że to była dobra decyzja. Trzydzieści parę stopni. Bąbelki i bicze wodne. Facet w piwem w plastikowym kubku. Nie, wróć – akurat facet nas wkurwił na maksa, a jeszcze bardziej niereagujący na niego ratownicy i nie da się tu użyć bardziej oględnych słów.

Termy Bukowina są super! Mogłabym tam chodzić przez tydzień. Serio. Chłopaki zachwyceni, bo męczyli na okrągło chyba ze trzy zjeżdżalnie. Pierwszy raz nie musieliśmy ich pilnować, co nas wprawiło w pełne refleksji zdumienie. Ja się trochę dusiłam wewnątrz, chociaż przed wejściem sztachnęłam się sterydami w inhalatorze, ale w basenie zewnętrznym było już OK.

Chciałabym kiedyś móc sobie pozwolić na hotel w resorcie za trzy i pół tysiaka, z ortopedycznymi materacami, bo mój kręgosłup jednak nie był kompatybilny z łóżkami w standardzie domu wczasowego, co poskutkowało wyłączeniem chodzenia trzeciego dnia, na które termy pomogły jedynie częściowo. A, no i dodatkowo pies na mnie spał, chociaż miał swoją poduchę i drugą połowę łóżka, Pitera, to kładł się spać na moich nogach, albo tak, żeby przynajmniej trzymać na nich głowę, co mnie skutecznie unieruchamiało. Całe szczęście, że padał ten deszcz i resztę dnia spędziliśmy raczej podróżując samochodem…

Nie no jasne, że sobie nigdy nie pozwolę, bo przecież za chwilę, czyli w styczniu, ogłosimy bankructwo i ten wyjazd był naszym ostatnim.

Ale wracając do deszczu: po basenie, ops! termach, trzeba było zjeść obiad. Wpadlibyście na pomysł, żeby iść na pierogi do galerii handlowej? Jeśli nie, to popełnilibyście ogromny błąd!

Domowe Smaki Białka Tatrzańska

To jest taka restauracja, że poważnie myślałam o znalezieniu miejscówki na weekend w Białce! Tym razem rzuciliśmy się na pierogi – totalnie (a rzadko używam tego określenia) bijące moje własne! Poprzednio Kuba jadł schabowego z dodatkami, co nam uratowało życie, bo akurat miał trudną fazę istnienia, teraz rzucił się z nami na pierogi i rozanielony wyraz jego twarzy najdobitniej świadczył o tym, że jest w kulinarnym niebie. Zresztą wszyscy byliśmy, a po wyjściu z obiadu zauważyliśmy jeszcze jeden powód, dla którego warto Białkę mieć w notesie: sklep z lokalnie produkowanymi nalewkami i likierami!

Góry w chmurach

Wreszcie stało się. Chmury zeszły tak nisko, że miejscami nic nie było widać. Co wtedy zrobiliśmy? Pojechaliśmy na punkt widokowy przy stacji Małe Ciche!

Ładnie z ich strony, że umieścili tam tablicę, dzięki której mogliśmy sobie wyobrazić ten widok.


Planowaliśmy wracać przez Kraków i Łódź. W Krakowie chcieliśmy wpaść na lody do Argasińskich, ale zniechęciło nas to, że pada, jest zimno a Argasińscy zlikwidowali krakowską lodziarnię. Natomiast w Łodzi chcieliśmy iść z Madre na obiad, a przy okazji odebrać kurtki przeciwdeszczowe, które pożyczyłam mojej siostrze jakieś dwa miesiące temu na cztery dni.

Najpierw załatwmy kurtki. Otóż moja siostra tym razem też uznała, że nie będzie zabierać kurtek przylatując latem do Polski i trochę zmarzła (wraz z dziećmi), kiedy w deszczu wracaliśmy z Polin. Pożyczyłam jej wtedy kurtki, bo miała w planach podróż do Poznania i Berlina (do którego namawiała od kilku miesięcy Janka, a potem jakoś tak nawet nie wspomniała, że zmieniła plany i go nie zabierze), a tu cały czas padało. Być może powinnam użyć określenia „wcisnęłam im” a potem nie dziwić się, że mi tych kurtek przed powrotem do Włoch nie odesłali (bo ja się tak idiotycznie przywiązuję do ustaleń, że naprawdę żenada). W każdym razie zostaliśmy na resztę lata tylko z trekingowymi 3w1 i wracając z gór chcieliśmy tamte przeciwdeszczowe odebrać. Co do obiadu z Madre, to chłopaki mają takie swoje rytuały, że idziemy z babcią na obiad a potem do Wedla i to miało być właśnie takie rytualne zakończenie wakacji. Jednak po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że nic z tego, bo Madre postanowiła zostać w domu. Czyli ja z tą kontuzją utrudniającą chodzenie, jak ostatnia kretynka pojechałam do Łodzi, zamiast wracać prosto do Warszawy, nadkładając drogi, marnując dobre trzy godziny i dając Piterowi pretekst do nabrzmiewających od dłuższego czasu frustracji, związanych z dość jednostronnym podejściem mojej rodziny do familijnych zobowiązań (jaki piękny eufemizm mi wyszedł, no jestem pod wrażeniem).

Gdybyśmy wiedzieli o tej zmianie planów wcześniej – poprzedniego dnia, albo chociaż rano czy podczas podróży, moglibyśmy z chłopakami ustalić, że jedziemy do domu i wynagrodzimy im tę Łódź, dajmy na to PizzaHut czy czymkolwiek innym. No ale to trzeba by mieć po drugiej stronie kogoś, kto patrzy dalej niż czubek własnego nosa.

Kiedy dotarliśmy do naleśnikarni w Manu, okazało się, że na danie trzeba czekać godzinę. Ja się załamałam, Piterowi opadły ręce, ale jedno spojrzenie na Jakuba i wiedzieliśmy, że nie mamy wyjścia. Czekaliśmy. Urozmaicając to czekanie spacerami po placu przed Manufakturą, kupowaniem pralinek na wynos u Wedla i niespotykanie udanymi próbami odwrócenia uwagi. Całe szczęście, że naleśniki były tego warte.

Chcecie wiedzieć, co oboje pomyśleliśmy, kiedy pół godziny później, przyblokował nas korek na Autostradzie Wolności?


Zastanawiałam się kilka dni temu, kiedy uznam, że enough is enough. I ta chwila właśnie nastąpiła. Nie będę teraz rozwijać tematu – zostawię to sobie na inną okazję. Nie będę psuć naprawdę udanego wyjazdu. Bo mimo że wydawał mi się misją samobójczo-masochistyczną, udał nam się doskonale. Mieliśmy piękną pogodę, nawet gdy padało i chodziliśmy w gęstych chmurach. Złapaliśmy oddech. Trudno w to uwierzyć, ale przez cztery dni zdarzyła nam się jedna sytuacja kryzysowa i nie dotyczyła chłopaków, a Pitera, który zamiast wlać herbatę do termokubka, wylał ją na trawę. Popatrzyliśmy na góry, które lubimy. Zafundowaliśmy chłopakom sentymentalny powrót do dzieciństwa. Rozliczyliśmy wreszcie ten voucher sprzed dwóch lat. Mam nadzieję, że jesteśmy gotowi na jakiś ciąg dalszy.

te dwa zdjęcia dzieli doba

© 2023, Jo. All rights reserved.

10 Comments

Add Yours
  1. 1
    Quackie

    Co za atrakcje! No cóż, dobrze, że przeżyliście.

    Chyba jest tylko jeden sposób, żeby uniknąć takich niespodziewanych zmian planów, jak w Łodzi – dzwonić i upewniać się, czy aby wszystko aktualne. Co nie jest w porządku, skoro to nie Wy zmieniacie plany, ale skuteczniejszego wyjścia nie widzę.

  2. 3
    Jan

    To były udany wyjazd weekendowy. Lubię tam jeździć jesienią. Fajnie było w Gubałówce, basen (ciepła woda na zewnątrz, i pierogi dobre. Najważniejsze jest też ładne widoki z gór (szczególnie jak jest mgła). Fajowy wyjazd. 🙂

  3. 7
    Piter

    Fajny długi weekend w górach. Udało nam się bardzo dobrze wykorzystać czas i miło go spędzić. Jednak pozytywy przeważają 🙂.

Leave a Reply