Budapeszt pojawił się nam niespodziewanie. W ogóle nie mieliśmy w planach wyjazdów wakacyjnych, ale okazało się, że bratanek Pitera, oddelegowany do pracy w stolicy Węgier, niekoniecznie może zostać tam planowane dwa lata, więc jeśli chcielibyśmy skorzystać z jego zaproszenia, to byłoby lepiej zrobić to teraz.
Mieszkanie Michała położone było w samym centrum 7 Dzielnicy, między Hostelem Marco Polo, a Hotelem Continental Budapest. Nawet się nie zdziwiliśmy – my zawsze jesteśmy między światami. Jednak tym razem porzuciliśmy gotowanie w domu na rzecz lokalnej gastronomii. I trzeba przyznać, że przytłoczyła nas możliwość wyboru!
Zaczęliśmy od (jak twierdził Michał) najlepszych burgerów w mieście, czyli od Burger Market. Wieczorem umówiliśmy się z synem odwiecznej przyjaciółki Madre (którego z Key w dzieciństwie strasznie potraktowałyśmy wspólnie z jego siostrą w wieczór sylwestrowy, czego nam pewnie nigdy nie zapomni) i który akurat zjechał równo z nami do Budapesztu. Marcin zaprowadził nas do DiVino Gozsdu. I tak trafiliśmy do miejsca, które totalnie nas urzekło oraz rozbudziło w BlueBoyu pragnienie prowadzenia nocnego życia. Zresztą Jakub też nie oponował i obaj synowie codziennie kultywowali tradycję rodzinną Dziadka Maćka, czyli wakacyjne chodzenie po knajpach… To jest w ogóle niesamowite, jak Budapeszt zmienia się wieczorem. Niepozornie wyglądające w dzień bramy okazują się tętniącymi życiem food courtami, wydawałoby się opuszczone domy – rozbrzmiewają muzyką i wypełniają się kolorowymi bywalcami. Wszystko to razem wyciąga człowieka z domu i nie pozwala się nudzić!
Z innych lokalnych atrakcji zaliczyliśmy naleśniki w Bank3 Palacsinta Bár i zajrzeliśmy do Street Food Karaván. Naleśniki były OK, ale Karavan nas nie urzekł i zostaliśmy przy… włoskiej knajpie koło domu…
Niedaleko domu mieliśmy włoską restaurację – rekomendowaną przez rodziców Michała. Podchodziliśmy do tej rekomendacji z dystansem, bo przecież nie po to jedziemy do Budapesztu, żeby jeść „u Włocha”. Ten dystans legł w gruzach podczas pierwszej wizyty i z upodobaniem żywiliśmy się tam przez cały pobyt. Bo jedzenie mieli wyborne, a na czym, jak na czym, ale na włoskim jedzeniu trochę się znamy.
Zresztą jedzeniu w Il Terzo Cerchio towarzyszyły różne dodatkowe atrakcje, bo ja zupełnie niechcący automatycznie przełączałam się na włoski zamawiając una birra per mio marito, mój mąż jadł pizzę w koszulce „Mów mi Ojcze”, a synowie nawet nie zwrócili uwagi, kiedy po naszych występach kelner, podnosząc lekko brew, podał im do spaghetti jedynie widelce. „Testują nas!” – mruknął Piter. – „Nie wiedzą, że chłopaki jedzą spaghetti samym widelcem od trzeciego roku życia…”.
Jeśli będziecie kiedyś szukać restauracji w Budapeszcie – koniecznie do nich zajrzyjcie. Testowaliśmy spaghetti, pasty, pizze, mięso, lasagne i risotto – że nie wspomnę o winie i deserach. I wszystko, ale to wszystko było rewelacyjne.
Na tym wyjeździe wprawdzie nie gotowałam, ale nie mogliśmy sobie odpuścić wizyty w Központi Vásárcsarnok czyli Wielkiej Hali Targowej. I tam, przez chwilę, żałowałam tego niegotowania… Piter zapobiegawczo przypomniał, że mamy zarezerwowany stolik na kolację w Il Terzo…
Ale wiecie: ja dostaję małpiego rozumu przy każdym straganie warzywnym, więc się człowiek przyzwyczaił.
© 2020 – 2024, Jo. All rights reserved.