Głupota

Czasami człowiek z głupoty popełnia głupie błędy. Zresztą nie zawsze jest to głupota. Czasem wyczerpanie i potrzeba złapania chwili spokoju. Niemniej jednak błąd jest błędem. I po latach potrafi o sobie przypomnieć.

Chłopcy od ponad dwudziestu lat mają orzeczenie o niepełnosprawności. To tak ładnie brzmi: orzeczenie. W rzeczywistości jest to seria orzeczeń, przyznawanych na trzy lata i po tych trzech latach wymagających ponownego wystąpienia do komisji oraz zgromadzenia odpowiedniej dokumentacji. I cała ta procedura jest ogromnie wyczerpująca. Emocjonalnie, czasowo i finansowo. Więc jak już się człowiek przez nią przepchnie, to marzy o odzyskaniu spokoju. Aż do następnego razu.

Dodam, że do tego wszystkiego dochodzą orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, potem komisje ZUSowskie, więc bywają okresy, że nie ogarniamy grafiku i jemy kaszę z kefirem, bo mamy wydrenowany zarówno terminarz, jak budżet.

No i jak człowiek dostawał orzeczenie o niepełnosprawności, to machał ręką na niektóre punkty. Tak… te słynne 7 i 8… I to była właśnie głupota…

Najpierw, przez jakieś jedenaście lat, w ogóle nie wiedziałam, że przysługuje mi jakieś wsparcie finansowe, więc zwracaliśmy uwagę jedynie na punkty orzeczenia, dzięki którym można było zapewnić Paniczom transport do szkoły. Głównie Jakubowi, bo Kuby szkoły zawsze były na drugim końcu miasta. Jaśka woził Piter w drodze do pracy, a ja odbierałam. Zresztą ta moja niewiedza spowodowała wstrząs w Urzędzie Dzielnicy, bo panie zajmujące się naszą działką nie mogły uwierzyć, że ktoś nie wystąpił o przysługujące mu od lat świadczenie. No i właśnie z tym świadczeniem związany jest słynny punkt 7, mówiący o konieczności sprawowania nad dzieckiem stałej opieki. I Kuba go miał, a Jasiek nie. Dlaczego? Bo z automatu „zapominali” go przyznać, żeby mniej matek (bo to na ogół matki lądowały na zasiłku) go mogło otrzymać. A że zasiłek można było dostać tylko jeden, bez względu na to ile dzieci ma się pod opieką, to machaliśmy ręką i się nie odwoływaliśmy.

Podobnie wyglądała sytuacja z punktem 8, dotyczącym konieczności udziału rodzica w rehabilitacji, zajęciach szkolnych, dodatkowych zajęciach rozwojowych. I ja – matka, która przez trzynaście lat, codziennie przerabiała z dzieckiem cały materiał szkolny, oraz Piter – ojciec, który przez trzynaście lat woził dzieci po lekarzach, terapiach i rehabilitacjach, machnęliśmy na to ręką…

Bo do niczego nam nie było potrzebne…

I ja nie wiem: powinni nas za koncertową głupotę jakoś ukarać, albo co… Bo teraz znowu gromadzimy dokumentację, jeździmy po lekarzach i specjalistach oraz walimy głowami w mur przepisów i idiotyzmów, ponieważ Jankowi za chwilę kończą się oba orzeczenia: to o niepełnosprawności i to z ZUSu. I autentycznie robi nam się niedobrze, bo znowu musimy udowodnić, że nasz syn nie jest samodzielny życiowo i potrzebuje naszej pomocy praktycznie w każdej sytuacji oraz wsparcia finansowego w postaci renty dla osoby trwale niezdolnej do pracy. Bo jak mu tę rentę zabiorą, to my nie damy rady spiąć budżetu. I zanim ktoś kamieniem pirzgnie (tak, czasami używam slangu, bo inaczej dwa razy w tym zdaniu pojawiło by się „rzucić”), zarzucając nam pazerność i żerowanie na cudzych podatkach, to zadam takie proste pytanie: Ilu z was ma dorosłych synów na utrzymaniu? Którym trzeba szykować jedzenie, bo sami tego nie są w stanie zrobić? Którym trzeba kupować ubrania, płacić za lekarzy i zapewniać rozrywki? No właśnie…

I tak sobie myślę, że może to udowadnianie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy mieli plik orzeczeń z zaznaczonymi punktami 7 i 8, urzędowo stwierdzającymi niesamodzielność i konieczność wsparcia i opieki, nieustająco od dwudziestu pięciu lat? No ale nie mamy… Bo uważaliśmy, że do niczego nam nie będzie potrzebne.


Nie jestem pewna, ale chyba energia życiowa mi się wyczerpała.

© 2025, Jo. All rights reserved.

Leave a Reply