Sporo osób unika diagnozowania, uważając je za etykietowanie. Ba! Są tacy, którzy uważają, że postawienie diagnozy kreuje chorobę, zupełnie ignorując fakt, że ono jedynie klasyfikuje istniejący problem. Czyli coś, co już jest. Znam też takich, którzy wysyłają bliźnich do lekarza (najczęściej psychiatry) w ramach obelgi. Tymczasem postawienie właściwej diagnozy może bardzo pomóc.
Diagnoza
Podam przykłady z własnego doświadczenia, bo to najprostsze i przy zastrzeżeniu subiektywizmu w opinii, trudne do zanegowania.
Od dziecka cierpię na problemy adaptacyjne. I to jest dość ciekawe, bo wiem o tym od siódmego roku życia (chociaż oczywiście nie miałam wtedy pojęcia o klasyfikacji chorób i czymś takim, jak F43), z pełną świadomością, co się dzieje. Nawracające koszmary senne. Wieszanie się na stresorze. Wałkowanie trudnych tematów do wyrzygu. Ale też napady paniki, kiedy trzeba było wysiąść z samochodu po podróży. Albo trwający kilka dni proces adaptacyjny w nowym miejscu, choćby to był ośrodek wczasowy, do którego jeździłam od wczesnego dzieciństwa. Niemal połowę pobytu miałam ściśnięty żołądek, nie mogłam spać, korzystanie ze wspólnej łazienki było katorgą.
Teraz wyobraźcie mnie sobie na koloniach, gdzie na dodatek śmierdziało zupą mleczną i środkami do sprzątania oraz trzeba było funkcjonować w obcym, bo narzuconym, harmonogramie, z grą w dwa ognie i śpiewaniem patriotycznych piosenek ze śpiewnika Iskry.
Nie można powiedzieć, żeby to się wygaszało z wiekiem. Pewnie dlatego, że cały czas zbiera się życiowy bagaż, więc i problemów do udźwignięcia jest więcej. A człowiekowi z zaburzeniami adaptacyjnymi ciężko jest sobie z nimi poradzić, więc w konsekwencji siada mu autoimmunologia i te różne tocznie, alergie i niewydolna tarczyca. Ale wiedząc, co jest grane, można spróbować coś z tym zrobić.
Ja na przykład mam za sobą gigantyczną krucjatę przeciwko wieszaniu się na problemach. Nadal mi się zdarza, ale krócej mielę temat i szybciej udaje mi się zresetować. Piter świadkiem. Poza tym przestawiłam się z narzekania (to akurat jest w mojej rodzinie tradycją), na szukanie konkretnych rozwiązań. Tam, gdzie to możliwe. No bo raczej synów nie pozabijam, a próby wyregulowania męża skazane są z definicji na porażkę, ale mogę unikać ludzi, z którymi nie da się koegzystować.
I tu przechodzimy do dwóch tematów, jak najbardziej związanych z dzisiejszym wątkiem.
Diagnozowanie dzieci.
Słowo daję, że osobiście znam parę osób (i drugie tyle z opowieści), które nie chciały zdiagnozować swoich dzieci pod kątem ASD (spektrum autyzmu), bojąc się etykietowania. No dobrze: idiotyczny argument był taki, że im „przypiszą jakiś tam autyzm”. Szkoda mi było tych dzieci, bo zaprzepaszczenie wczesnej terapii przynosi skutki na całe autystyczne życie. Ale również dlatego, że ich rodzice wypierając autyzm, będą mieć wobec nich nierealne oczekiwania funkcjonowania jak dzieci neurotypowe.
Podobno najczęstszą reakcją na diagnozę jest rozpacz. U nas to była ulga. Że wreszcie wiemy, co się dzieje. A pamiętajcie, że Kubę zdiagnozowano w siódmym roku życia, BlueBoya w trzynastym, więc trochę przeszliśmy po omacku. Trzynaście lat jeżdżenia po lekarzach, specjalistach, szpitalach i poradniach samo w sobie może człowieka wyczerpać, a jeśli towarzyszy mu wieczny brak odpowiedzi na pytanie: „Co tu jest nie tak i co z tym można zrobić?”, to nie dziwcie się, że naprawdę chciałam zabić kilka osób, zarzucających nam zaniedbywanie dzieci.
Nie, nie jest nam łatwiej żyć z chłopakami, wiedząc, że ich problemy wynikają ze spektrum. I bywa, że szlag nas trafia po kolejnej akcji Jakuba albo odzywce Jaśka. Bo nie jesteśmy robotami, tylko ludźmi z mocno wyczerpaną cierpliwością i odpornością psychiczną. Ale jak nam kurz bitewny opadnie, szybciej ogarniamy sytuację. A bywa, że (sami siebie zadziwiając) jesteśmy w stanie właściwie zareagować w trakcie. Rozumiemy co się dzieje i dlaczego. Unikamy sytuacji, które mogą spowodować problemy. Wiąże się to z wieloma komplikacjami życiowymi, ale unikamy, bo wiemy, że możemy nie zapanować nad reakcją Jakuba. Wiemy, jaką terapię można włączyć, a czego nie próbować. Więc jeśli jest nam łatwiej, to dlatego, że wiemy, czego się spodziewać i możemy części problemów uniknąć. Nie dlatego, że „Ach, nasi synowie są autystyczni, a my jesteśmy tacy świadomi i wyrozumiali.”. Nie jesteśmy.
Natomiast…
Niewątpliwie moja nadwrażliwość sprawia, że potrafię chłopaków zrozumieć. To znaczy: zrozumieć, że coś, co dla normalnego człowieka nie jest problemem, dla nich może być. Bo normalny człowiek czyta: nadwrażliwość na bodźce, niepokój w nowym miejscu, panika w tłumie. A ja wiem, bo doświadczam: metka od koszulki rani (nawet nie drapie), zapach proszku do prania powoduje wymioty, światło witryny poraża wzrok, grudka w zupie-krem uruchamia odruch wymiotny, zmiana miejsca to stres a zbyt blisko stojący ludzie w kolejce zaraz mnie zadepczą. Nie przypisuję sobie zbyt wielu zasług (bo przecież jestem niewydolna wychowawczo, prawda?), ale może dzięki własnym problemom funkcjonowania, łatwiej mi zrozumieć chłopaków i nieco im ułatwić ich trudną egzystencję.
Samoobrona
Chciałabym na koniec poświęcić kilka słów diagnozom innych ludzi. Przy czym zastrzegam: tylko profesjonalni terapeuci mają prawo stawiania diagnozy. To, o czym teraz opowiem, jest wyłącznie moimi własnymi spekulacjami. Opartymi na wieloletnim studiowaniu tematu, ale nadal spekulacjami. Bo nie ma nic gorszego, od domorosłego speca, który po przeczytaniu dwóch artykułów w Internecie, diagnozuje pół rodziny.
Jednakże…
Siedzę w branży ćwierć wieku. Nieprofesjonalnie, ale z dużym zaangażowaniem. Mam za sobą szkolenia, wykłady i lektury (naukowe, nie popularne). Myślę, że bez problemu trzasnęłabym psychologię, gdyby mi się chciało. I powiem wam jedno: właściwe zdiagnozowanie osoby, której zachowania mają wpływ na nasze życie, jest wybawieniem.
Po pierwsze: wiemy, dlaczego ktoś się zachowuje w dany sposób. Możemy przestać zadawać sobie pytania: Dlaczego? Jak on mógł? Co ona chce przez to osiągnąć? Bo wiemy.
Po drugie: wiemy, że jeśli dana osoba sama nie zechce się leczyć lub poddać terapii – niczego nie zrobimy. Nie ma znaczenia, jak bardzo będziemy się starać i ile włożymy w to wysiłku.
Po trzecie: to nie jest nasza wina, więc odpuśćmy sobie biczowanie.
I po czwarte: mamy prawo chronić siebie i swoich najbliższych. Jeśli nic nie dały próby ułożenia relacji – trzeba uciekać.
Bez diagnozy tego nie zrobimy. Zawsze będziemy czuć się winni, odpowiedzialni i będziemy starać się coś zrobić.
Ostatni akapit jest uniwersalny. Pasuje i do alkoholizmu, i do NZO (narcystycznych zaburzeń osobowości). Pewnie do wielu innych przypadków – ja przerabiałam akurat te dwa.
Krótko mówiąc: DIAGNOZA nie jest złem. Jest odpowiedzią na pytanie: Co nie działa, jak powinno? Umożliwia znalezienie sposobu na poprawę funkcjonowania (tu: leki, terapia, unikanie sytuacji, które pogarszają stan). Na zrozumienie dlaczego coś się dzieje. Może (nie musi!) ułatwić życie. I wreszcie: pomaga w podejmowaniu decyzji.
Nie bójcie się diagnozowania. I nie udawajcie, że nie istnieje problem, jeśli macie cień podejrzenia, że coś komplikuje wam życie.
© 2024, Jo. All rights reserved.