Co z tym Klubem?

Ej, Jo, ty nie bądź taka mistrzyni suspensu, co? Może jednak jakiś ciąg dalszy tematu?

No dooobra (jak mawia Jakub), niech będzie.

Może nie będę sięgać do wykopalisk i tego, co się działo rok temu. Ale tuż przed Bożym Narodzeniem’22 spotkałam się internetowo z mamą Kuby kolegi jeszcze z Tarchomińskiej, czyli z podstawówki (rany, kiedy to było…) i z którym potem byliśmy w Klubie. Nie jest to jakiś szczególny wyczyn, nawet w Warszawie, bo miejsc dla autystów w stolicy nie ma – tak jak gdziekolwiek indziej w Polsce, więc wszyscy ciągle się gdzieś spotykamy. A to u lekarza, a to u orzecznika, bywa, że w ZUSie lub w jednym z pięciu ośrodków prowadzonych przez prywatne fundacje, bo przecież dbające o swoich obywateli państwo konsekwentnie udaje, że dorośli autyści nie istnieją.

No i ta mama bardzo się zmartwiła, że zrezygnowaliśmy z Klubu, bo jej syn tęskni za starym kolegą. A w ogóle w Klubie wiele się zmieniło po odejściu tamtej koordynatorki i teraz jest naprawdę fajnie. I czy nie braliśmy pod uwagę powrotu?

Jak to mówią: „Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha.” I faktycznie nie zapałaliśmy wielkim entuzjazmem do tego pomysłu, ale że kropla drąży skałę, to i my zaczęliśmy mięknąć. Zwłaszcza, że z asystentki i zajęć z panią psycholog nic nie wyszło (bo pani psycholog po prostu zniknęła) i Jakub siedział w domu, z nudów rysując Pokemony.

Zajęło nam to trochę czasu, ale wreszcie umówiliśmy się na spotkanie i… I na miejscu okazało się, że tak optymistycznie nie jest. Przede wszystkim dlatego, że nie ma miejsc. Najwyraźniej po zmianie koordynatorki spadła fluktuacja, czemu w ogóle się nie dziwię. I darujmy tu sobie refleksję, że trzeba było wytrzymać, bo jak wiemy: wytrzymać się nie dało. Oczywiście złożyliśmy (jakieś cztery tygodnie później, bo mój mąż tyle dojrzewał do wzięcia długopisu w rękę) stosowne podania i przyjęliśmy do wiadomości, że posłużą one raczej do celów statystycznych, niż przyjęcia Kuby do ośrodka, bo tak właśnie wygląda rzeczywistość: albo bierzesz to, co jest i nie narzekasz, albo wypadasz. Jak ci nie pasuje, to na twoje miejsce czeka kolejka chętnych.

Koledzy bardzo się ucieszyli na Kuby widok i nawet przez chwilę wisiał w powietrzu pomysł, żeby od czasu do czasu ich odwiedzał. Był ze dwa razy, po czym usłyszeliśmy, że jednak nie, bo te wizyty komplikują im pracę i lepiej by było ich zaprzestać. No chyba, że miałby swojego własnego asystenta, to może. Ewentualnie.

OK, asystent. To może mieć sens, bo przecież nadal szukaliśmy pomysłu na wykorzystanie asystenta.

Pojawiły się panie asystentki, przeżyliśmy z nimi, co nasze, ale na milimetr nie przybliżyło nas to do włączenia Jakuba w jakiekolwiek zajęcia klubowe. A Kuba się zafiksował na powrocie do Klubu no i w domu było dość… wybuchowo. Wyobraźcie sobie wałkowanie tematu po kilka razy dziennie, siedem dni w tygodniu, że daruję sobie dalszą matematykę.

Minęło kilka burzliwych miesięcy. Byliśmy na wakacjach. Kotłowaliśmy się z asystentkami. Walczyliśmy z refluksem i odbierającą chęci do życia zgagą. Pukaliśmy w dno skarbonki. I w tym wszystkim kompletnie nam umknęło, że Kuba przestał wspominać o Klubie…

Ale jak to? – zawołacie. W każdym razie my tak zawołaliśmy, chociaż z drugiej strony trochę nas to ucieszyło, biorąc pod uwagę, że nie ma miejsca. Po czym usiadłam i przeprowadziłam poważną rozmowę z samą sobą i ZNALAZŁAM!

Otóż kolega – ten z podstawówki, wraz z drugim kolegą, zaplanowali sobie TUS. Czyli Trening Umiejętności Społecznych. Zaplanowali konkretnie i ambitnie, a mianowicie w postaci mieszkania treningowego. Nawet bardzo konkretnie, bo z rozplanowanym co do szczegółu szczegółem, czyli który pokój będzie czyj. Ich trójki: dwóch kolegów i Jakub. I za każdym z dwóch razów, kiedy Kuba był w Klubie z wizytą, ten temat był prezentowany. Na dodatek próbowaliśmy namówić naszego syna do korzystania z Messengera na FB (bo koledzy korzystają i mógłby z nimi utrzymywać kontakt – a przecież właśnie kontaktu z ludźmi mu brakuje) i nic z tego nie wyszło. I jak już opadły mi ręce – no bo jak to? brakuje mu kolegów, ma tego Messengera, pisać potrafi, mógłby sobie z nimi powymieniać zdania, a on idzie w taki opór, że obrońcy Częstochowy się przy nim chowają… Zresztą z automatu przestał również odpisywać babci i mnie, nawet jak mu wysyłałam śmieszne filmiki z Muppetami.

Momencik, bo chyba się zapętliłam… No więc jak mi opadły te ręce i weszłam na jego profil, to odkryłam, że tam też kolega życzył mu, żeby jak najszybciej zamieszkał z nimi w tym mieszkaniu.

I to było TO.

Kuba panicznie się przestraszył (nie wiem, czy istnieje taka konstrukcja gramatyczna, ale zależało mi na zdecydowanym podkreśleniu zarówno przestraszenia, jak i wynikającej z niego paniki), że będzie musiał wyprowadzić się z domu i zamieszkać z kolegami w mieszkaniu treningowym! Dlatego przestał wspominać o Klubie i nie tyka Facebooka!

TADAAM!!! Jestem GE-NIU-SZĄ!!! Szerlok Holms z Płarotem mogą mi pastować sandały!

Teraz mała chwila satysfakcji: Chyba nie jest mu tu z nami tak najgorzej… Tyle tylko, że wróciliśmy do wariantu siedzenia w domu i dostawania pierdolca (pardon le mot).

Myślicie, że można zwariować?

A co ja mam powiedzieć?


Piter wybierał się wczoraj po rower do Klubu. Pamiętacie ten nasz rower, który został w Klubie po Kuby rezygnacji, a potem wyjechał do przechowalni na zimowanie bez naszej wiedzy? No i tak się złożyło, że do tej pory nie było kiedy go odebrać, więc cały sezon spędził w Klubie. I wreszcie Piter się zmobilizował, zadzwonił, umówił. Pyta Jakuba: „Pojedziesz ze mną jutro do Klubu, po rower?”. Przy „do Klubu” Kuba jakby zastygł. Zaczął oddychać po „po rower”. Pojechali.

Opowiadał mi potem mąż, że syn siedział jakby zestresowany całą drogę, a i na miejscu z wielką czujnością obserwował, co się dzieje. I na dobre odprężył się dopiero w drodze powrotnej, kiedy zyskał pewność, że naprawdę chodziło wyłącznie o odebranie roweru.

I weź tu człowieku nie zwariuj…

© 2023, Jo. All rights reserved.

2 Comments

Add Yours

Leave a Reply