Chwasty

Zapewne Piter gorzko żałuje, że kilka lat temu mnie nie posłuchał. To znaczy: on w ogóle żałuje, kiedy mnie nie słucha, ale tym razem mam na myśli chwasty. Bo gdyby wtedy zasiał trawę na wyczyszczonym polu, to dzisiaj nie mielibyśmy plantacji chwastów. A on nie musiałby dygać na wieś co tydzień i smrodzić kosą spalinową. Bo przecież tam nie mamy prądu…

Zresztą prąd nie jest jedyną rzeczą, jakiej tam nie mamy. Drugą jest woda. A dalej w kolejce stoi kanalizacja. Adres pocztowy. I zestaw pojemników na śmieci.

Ale wracając do chwastów, których w przeciwieństwie do wymienionych wcześniej, mamy w zdecydowanym nadmiarze, to ten nadmiar trzeba usunąć. Chociaż nie – usunąć trzeba wszystko, bo nie tylko przeszkadzają, ale – i to się dziwię, że mój wychowany częściowo na wsi mąż za cholerę tego nie łapie – na terenach uprawnych można dostać mandat za nieogarnięte chwastowisko.

Obowiązek zwalczania chwastów oraz jego egzekwowanie wynika z ustawy z dnia 3 lutego 1995 r. o ochronie gruntów rolnych i leśnych (Dz. U. z 2015 r., poz. 909 z późn. zm.)

No ale co ja się znam? Z miasta jestem.

Po dwóch wyprawach na Pole Chwastów (tylko Piter i spalinowa kosa, nikogo kto by przeszkadzał), trochę tam tego mniej, ale nadal jest sporo do ogarniania. A ponieważ Kuba niemiłosiernie męczył domagając się udziału własnego, to wczoraj spakowaliśmy do samochodu wszystkie baniaki po wodzie do prasowania i spray na kleszcze i pojechaliśmy w teren.


Opis do zdjęć jest taki:

Piter wykaszał, strrraszliwie hałasując, więc już wiemy, że nie da się dyskretnie podjechać w jakąś niedzielę.

Janek wyrywał chwasty wokół drzewek owocowych (tych, które cudem przeżyły zaniedbania), a potem z Kubą ładował wykoszone chwasty na taczkę.

Kuba grabił zielsko i wywoził taczką na kupę. Znaczy potencjalną pryzmę kompostową. Tak to nazwijmy, bo dla mnie póki co to jest po prostu kupa zielska zwalonego pod brzózką.

A, te budynki gospodarcze w tle, to nie nasze. Stryjenki. A może teraz to bardziej jej syna. Tego, z którym jesteśmy na dość idiotycznej wojennej ścieżce. Nie wiem, czy wam kiedyś opowiadałam? Bo historia jest po prostu jak z filmowego scenario. I one, te budynki, wcale nie są tak blisko, jak na zdjęciu widać. One są jedno pole dalej.


Co ja robiłam?

Głównie siedziałam. Oraz wskazywałam gdzie co trzeba zrobić. I było to z mojej strony absolutne poświęcenie, bo nie powinnam wychodzić z domu. Tego w Warszawie.

A teraz dwie historyjki, sami oceńcie, czy zabawne.


Wyjeżdżaliśmy w sporych nerwach i atmosferze erupującego wulkanu, z związku z czym nie zabrałam kilku ważnych rzeczy. Między innymi leków i nakrycia głowy. I poniższe zdjęcie nosi tytuł:

Kiedy nie zabierzesz na pole kapelusza, ale przypadkiem masz w bagażniku parasol Klimta.


Teraz Jakub.

Nie do końca wiemy, co on tam sobie myśli na temat domu na wsi i tak dalej. Uwielbiał jeździć na wieś do Tatui i Faretty, bo miał tam ciszę, spokój i kontakt z przyrodą. Latami nie sprzedawaliśmy pola w Wygnanowie, nawet wiedząc już, że po kupnie warszawskiego szeregowca nie wybudujemy na wsi letniska, bo Kuba twardo twierdził, że „Wygnanów nie jest na sprzedaż.”. Teoretycznie przyjął do wiadomości zmianę lokalizacji przyszłego letniska na Ziemię Przodków i od początku dużo z nim rozmawiam o „drugim domu”, „domu wakacyjnym” oraz tym, że „robimy tu letnisko, takie jak ma dziadek i ciocia, żebyśmy mogli sobie jeździć”, ale jak on to rozumie i co on o tym myśli – nie wiadomo. Zwłaszcza, że nie podejmuje tematu.

No właśnie: nie podejmował. Bo wczoraj siedział sobie w tym domku (stan surowy zamknięty), coś tam gadał do siebie, rozglądał się z uśmiechem (!!!) i zainteresowaniem, a w pewnej chwil zapytał: „Co tam będzie?” wskazując konstrukcję pod sufit/podłogę na poddaszu. A po wysłuchaniu wyjaśnień ponowił pytanie wskazując parter. I był bardzo zainteresowany tym, gdzie będzie prysznic, kanapa i lodówka.

Jak już ochłonęłam ze zdumienia, czyli dzisiaj rano, Jakub zaserwował kolejną dawkę niespodzianek. Odmówił wyjścia na rower… wyjaśniając (!), że bolą go mięśnie i pośladki od wczorajszej pracy. I że wolałby na hulajnogę. I był bardzo z siebie zadowolony. Więc na razie ja jestem w komunikacyjnym szoku i nic więcej nie napiszę, tylko wrzucę zdjęcie Jakuba demonstrującego bolące po pracy w polu plecy.

© 2024, Jo. All rights reserved.

2 Comments

Add Yours
    • 2
      Jo

      Nie nie, Janek miał… trudny dzień… że użyję eufemizmu. Ale też dużo pracował. Tylko w obiektyw się mniej łapał.

Leave a Reply