
Opuszczamy Toskanię i przenosimy się na wybrzeże. I niemal od razu przekonujemy się, że powinniśmy byli wracać do domu, bo po pierwsze: wszyscy mamy dosyć tych wakacji, a po drugie: dla Jakuba „jedziemy do Casti” oznacza, że jedziemy DO CASTI, a nie położonego tuż obok agri. No i to jest koniec. Poważnie rozpatrujemy wcześniejsze spakowanie walizek. Ostatecznie jakoś ten tydzień wytrzymujemy, ale ostatnią rzeczą, jaką byśmy powiedzieli jest: „Jakie cudowne, trzytygodniowe włoskie wakacje mieliśmy w tym roku!”.
Agri (swoją drogą absolutnie cudowne miejsce, o którym napiszę oddzielnie) jest rozczarowaniem dla Jakuba. Nas rozczarowuje Castiglione. Może tak po prostu jest, kiedy po latach konfrontuje się nostalgię z rzeczywistością? „Nasz” dom znajdujemy zamknięty na cztery spusty i dobija nas jego stan opuszczenia. Czujemy się, jakby w ogóle nie było tej historii z dzieciństwa chłopaków, w której spędzaliśmy tu każde lato. Lokalna pizzeria przy plaży zmieniła się w restaurację dla turystów, tracąc cały swój klimat. W miejscu dawnej Stelli – uroczej tawerny ze świeżymi rybami, jest jakiś magazyn. Nie ma Tabacchi na rogu, w której zawsze kupowaliśmy kalendarze, pocztówki i znaczki, ani tego Anglika sprzedającego lniane kiecki… Sytuację ratują jedynie lody od Corradini i Pan Martini (chociaż szyld nad jego sklepem należy już do jakiejś sieciówki).
Kuba daje się przekonać, że nie mogliśmy przyjechać tam, gdzie zawsze, dopiero kiedy widzi zamknięte na głucho rolety w oknach pustego domu. Idziemy ze dwa razy na plażę, kupujemy lody, nawet udaje nam się zrobić mały spacer po zamkowym wzgórzu, ale już wizyta w restauracji kończy się problematycznie i generalnie wszyscy zadajemy sobie pytanie, po co tu w ogóle przyjechaliśmy…

© 2023, Jo. All rights reserved.