
Chwila, moment – jakie Casti??? Casti-Nigdy-Więcej-Tu-Nie-Przyjadę? A co z Jakubem-Tylko-Nie-Włochy??? I w ogóle O CO TUTAJ CHODZI???
Widzę, że zanosi się na dłuższą opowieść.
Tak jakoś w lutym czy marcu powiedziałam Piterowi: „Piter, ja tego wszystkiego dłużej nie wytrzymam. Chcę pojechać nad morze.”. I tu właściwie połowa historii by się mogła kończyć, a druga zawierałaby się w zdaniu: „No i, jak widać, pojechaliśmy.”, gdyby nie kilka drobiazgów.
Po pierwsze: byliśmy totalnie spłukani i wisiała nad nami spłata pożyczonych pieniędzy dla pana Rafała, Romana, Roberta za dach (słowo daję, było łatwiej, kiedy wszyscy nasi wykonawcy mieli na imię Piotr). No wiecie – ten, co mój mąż tak oryginalnie zarządził finansami, że pojechaliśmy na ponad trzytygodniowe wakacje do Włoch, a potem okazało się, że nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić wykonawcy za dach nad kurnikiem. Znaczy naszą wiejską posiadłością. I tylko dzięki Jednemu Dobremu Człowiekowi, który pospieszył nam z pomocą, nie zginęliśmy marnie: mąż na cmentarzu, ja w pierdlu, a nasi synowie w szpitalu psychiatrycznym, bo przecież nikt by ich nie wziął do siebie.
A potem ten cholerny farciarz (znaczy mój mąż) dostał premię oraz zwrot podatku i okazało się, że na tydzień nad morzem wyszarpiemy, nawet po oddaniu pożyczki i urodzinowych fotozakupach. Oczywiście znowu jesteśmy spłukani, ale do tego stanu przywykliśmy, więc nikt nie robi dramatu. Ale korzystamy z każdej minuty nad Morzem Tyrreńskim, żeby nam się nic nie zmarnowało.
Teraz Jakub.
Jakub, po ubiegłorocznych doświadczeniach, był trudną przeszkodą, więc wymyśliłam sobie, że trzeba mu zrekompensować tamte rozczarowania. A że głównym rozczarowaniem Jakuba był [kolejny] dom z basenem, a nie Castiglione-Jak-Za-Dawnych-Lat, to może problem rozwiązałoby mieszkanie w miasteczku? Takie, jak to, do którego przyjeżdżaliśmy całe dzieciństwo chłopaków.
Zatem znaleźliśmy takie mieszkanie, nawet przy tej samej ulicy, więc cała okolica znajoma co do kawałka. Na plażę pięć minut. Na lody drugie tyle. Nawet widok z okna mamy taki sam.
Kuba podszedł do tematu z wielką rezerwą, ale nie protestował. Można powiedzieć, że dał nam szansę. Albo po prostu też bardzo chciał pojechać nad morze. Kto go wie? W każdym razie dał się spakować i dostarczyć na miejsce. A my – uzbrojeni w torbę leków i zalecenia lekarskie, mieliśmy nadzieję, że obejdzie się bez problemów zdrowotnych, które raz na zawsze zamknęłyby nam jakiekolwiek włoskie marzenia. Bo przecież jeśli coś tym razem byłoby nie tak, to Jakub już nigdy w życiu by się nie zgodził na Włochy.
Zaraz po przyjeździe na miejsce odkrywam, że mam gigantyczną alergię na kwitnący mirt. Nigdy za nim nie przepadałam, ale tym razem sytuacja jest dziwna. Całe Castiglione nim pachnie. Ten zapach wdziera się przez okna samochodu i uniemożliwia mi oddychanie. Powietrze po prostu stoi! Jak w perfumerii! Tym razem zapakowałam całą apteczkę (bo rok temu o niej zapomniałam i bardzo tego żałowałam), więc ładuję wszystko, co mam antyhistaminowego. Na szczęście następnego dnia zaczyna trochę wiać wiatr i ratuje mi tym życie. Przy wietrze mirt da się wytrzymać.
Czyli jesteśmy nad morzem. Służby meteo (występujące w Italii w umundurowaniu) zapowiadają burze. Ale dopiero od wtorku, a my mamy dopiero sobotni wieczór. Od rana w niedzielę korzystamy z plaży, żeby nie stracić choćby jednej słonecznej minuty. Ale temperatura jest taka jakby bardziej nadbałtycka, więc raczej plażujemy, niż skaczemy przez fale. W poniedziałek jest podobnie, a prognoza pogody na moim smartfonie mówi, że deszcze zaczną się… dopiero w środę. Bardzo nas to cieszy, łapiemy dodatkowy dzień słońca i planujemy wtorkowe plażowanie. Tyle tylko, że we wtorek rano odkrywamy ze zdziwionym przerażeniem, że jesteśmy spaleni jak raki!
Ale jak to??? Przecież co jak co, ale ja z tym moim toczniem mam fioła na punkcie filtrów! Osobiście wysmarowałam się i rodzinę (a przynajmniej dopilnowałam, żeby się rodzina wysmarowała)! Jakim cudem? O co tutaj chodzi???
Cierpimy. Wyjście na plażę bez koszulki w ogóle nie wchodzi w grę. Prawdę mówiąc: w moim przypadku chodzenie nie wchodzi w grę, bom sobie strzaskała stopy. Naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem. Zamiast plaży decydujemy się na wycieczkę do Grosseto, na starówkę. Bo podobno w Grosseto jest stare miasto… Jeździmy tam od dwudziestu jeden lat i nigdy go nie widzieliśmy – zaliczaliśmy jedynie zakupy w COOPie i dworzec kolejowy, na który zawoziliśmy (lub z którego odbieraliśmy) Key (z dziećmi od jakiegoś czasu). Typowe dla nas.
Grosseto bardzo nam się podoba. Deszcz nadal nie pada, więc po południu ktoś rzuca hasło: Scarlino. Niech będzie Scarlino, coś przecież trzeba robić. Wyganiają nas z niego grzmoty i ledwo zdążamy wrócić do Casti, zanim realizuje się deszczowy scenariusz.
Smart(?)fon ostrzega w środę przed burzowymi utrudnieniami. Zostajemy na miejscu. Nadal nie mogąc wystawić się na słońce, rezygnujemy z plaży i idziemy na wzgórze zamkowe. Idziemy starą trasą, ale dokładamy trochę z nowej, ubiegłorocznej. Ta stara trasa ma znaczenie, bo generalnie cały tu pobyt jest trochę wędrówką po starych śladach. Jak na przykład zakupy w COOPie w Follonica, a potem postój na placu zabaw pod piniami. Albo lody u Corradini (nie wierzę, że jeszcze o nich nie napisałam!!). Crepe koło posterunku policji. Spacer deptakiem, po którym dwadzieścia lat temu Panicze śmigali na hulajnogach. Spacery brzegiem morza w kierunku klifu z tym-domem-który-Ste-powiedział-że-gdyby-była-na-świecie-sprawiedliwość-to-byłby-jego.
Mamy czwartek (nadal nie pada). I niespodziankę w postaci ostrej rwy kulszowej. Ale czwartek jest naszym przedostatnim dniem w Casti, więc sami rozumiecie, że siedzenie w domu byłoby dość głupie. Wyganiam chłopaków na plażę i czekam kilka godzin, aż zaczną działać leki przeciwbólowe. Nie zaczynają, więc Piter dokupuje jakieś inne w aptece i dopiero ta mieszanka pozwala mi się ruszyć. Tak dosłownie, żadne metafory, proszę państwa. Jedziemy do Muzeum Historii Naturalnej.
Jeśli teraz dodam, że wieczorem poszliśmy na obiecaną Paniczom pizzę, to uznacie mnie za wariatkę większą, niż Formerly Known As Prince Harry… Ale ja tylko chciałam nie zepsuć chłopakom wakacji!
Były też rzeczy nowe. Oprócz Grosseto, Scarlino i flamingów – dwie „nowe” restauracje. No bo gdzieś tę pizzę trzeba było przecież zjeść!
Wchodząc na zamkowe wzgórze, mija się szereg restauracji, barów i kawiarni. Do jednej z nich od lat zaglądaliśmy „przez szybkę”, ale nigdy nie zdecydowaliśmy się wejść, zakładając, że nas nie stać. Tym razem jakoś tak przypadkiem zatrzymałam się przy wystawionym na ulicę menu i ze zdumieniem odkryłam, w jakim byliśmy błędzie. W rezultacie spędziliśmy uroczy wieczór w pięknym miejscu, o którym jeszcze opowiem. A, i nadal nie padało…
Piter mówi, że bardziej niż finanse, ograniczało nas przywiązanie do innego lokalu. Najpierw do Stelli di Mezzanotte, a po jej nieodżałowanym zamknięciu – Ristorante Pizzeria Giacomino. Niestety ubiegłoroczna wizyta w Giacomino skończyła się dla nas ciężkim przygnębieniem. Nic nie zostało z dawnej, cudownej restauracji przy plaży, z przemiłą obsługą (i tą starszą kelnerką, która śpiewała Kubie Tanti auguri…) i lokalną atmosferą długiego, rodzinnego biesiadowania. Zamiast tego znaleźliśmy się w turystycznym fast foodzie z personelem cierpiącym za niewinność i wyrywającym człowiekowi talerz spod ręki, ledwo przełknął ostatni kęs takiej sobie pizzy. A spieprzyć pizzę w pizzerii, to naprawdę wyczyn.
Rok temu opłakiwałam czas miniony. Bo tyle się zmieniło od naszej poprzedniej wizyty. I zadawałam sobie pytanie, czy w ogóle warto przyjeżdżać w miejsca niegdyś bliskie? I powiem wam, że warto. Tylko trzeba się nastawić, że będzie tak samo, ale inaczej. I wtedy ból jest mniejszy, a pozostaje przyjemna nostalgia do miejsca, w którym właściciel sklepu, Pan Martini (i nic tu nie zmyślam!), na widok Pitera (którego ostatni raz widział pięć lat temu) wybucha entuzjastycznym BUON GIORNO!
PS.
Obawiam się, że ciąg dalszy nastąpi…
© 2023, Jo. All rights reserved.